Za co kochamy Cohena?
Piotr Bratkowski


                        1978

(...) Thomas Stearns Eliot wypowiedział kiedyś słynne zdanie o poezji: że poezją jest to, co ginie w przekładach.
   Słuszność tego poglądu nigdy bodaj nie ujawniła się tak jasno, jak przy lekturze (słuchaniu) piosenek Cohena po polskich przekładach. Mimo, że przekłady te były dziełem ludzi w pełni kompetentnych, wrażliwych i, co więcej, należących do owego cichego, ale wszędzie, w każdym środowisku obecnego klubu miłośników Cohena: Jacka Kleyffa, Macieja Karpińskiego czy też Macieja Zembatego. Słowo "przekład" rozumiem tu zresztą szeroko: tak bowiem jak nigdy nie zadowoliła mnie żadna piosenka Cohena po polsku, tak również zawsze odczuwałem zniechęcenie i rozdrażnienie, słuchając ich "przełożonych" na cudzy głos i gitarę, trzymaną przez kogoś innego, mimo że ów "ktoś inny" (jak np. Jacek Kleyff) mógłby być skądinąd i wykonawcą, szczególnie przeze mnie cenionym. Bardzo być może, że "wina" za ów stan rzeczy, za mój stosunek do "polskiego Cohena" w niewielkim lub nawet żadnym stopniu nie leżała po stronie tłumaczy i wykonawców, decydujących się na zmierzenie z dziełem Cohena, być może, te przekłady i wykonania były obiektywnie całkiem dobre. Ale zawsze drażniło mnie, kiedy - nie waham się użyć tego określenia, mimo zabawnych skojarzeń, jakie może wywołać - intymna więź, jaka zawiązywała się między śpiewającym Cohenem a jego słuchaczem, zakłócali pośrednicy, pragnący bym przejął ich - nie moją własną - interpretacją tego, co ma mi do powiedzenia artysta z Montrealu.
   W tym kontekście moja obecna rola: "opisywacza" Cohena, wydaje mi się jeszcze bardziej dwuznaczna. (...) To zastanawiające: w końcu od paru lat zajmuję się zawodowo krytyką literacka, a więc m. in. wyjaśnianiem, analizowaniem i niekiedy narzucaniem czytelnikowi własnej interpretacji jakiegoś dzieła, i nigdy tego typu skrupułów nie miałem. Dopiero przy Cohenie wydaje mi się to tak bardzo nie na miejscu. Może w tym właśnie, w delikatności materii, z jaką obcujemy stykając się z utworami Cohena, tkwi część tajemnicy jego popularności w moim - i nie tylko w moim - pokoleniu.
   W pewnym momencie bowiem nagle coś się stało. Na swój prywatny użytek datuję to na rok 1974. Nagle nie byłem już jedynym człowiekiem, który słuchał Cohena, nagle zaczęli o nim mówić wszyscy. Ludzie, którzy jeździli na Zachód, zaczęli zamiast (lub oprócz) najnowszych nagrań hardrockowych przywozić ze sobą nieliczne jeszcze wówczas płyty. Było ich wówczas bodaj pięć: THE SONGS OF LEONARD COHEN ze słynną "Suzanne", THE SONGS FROM THE ROOM (płyta, którą osobiście najbardziej lubię), THE SONGS OF LOVE AND HATE tam znalazł się "Famous Blue Raincoat" najpopularniejsza, ale i chyba najlepsza piosenka Cohena), a także płyta koncertowa oraz składanka. Ci, którzy na prywatkach zawsze w pewnym momencie brali gitarę i śpiewali Wysockiego, Dylana czy Kleyffa, nagle włączali do swojego repertuaru piosenki z tych płyt. Płyt, które, mimo że chyba nigdy nie znalazły się na żadnej liście przebojów, były na giełdzie prywatnej jednym z najbardziej poszukiwanych towarów. No właśnie: "prywatnej" - w naszym stosunku do piosenek Cohena zawsze było coś prywatnego. W większym stopniu były one czymś, co wzbogacało nasze życie duchowe i istniejące między nami więzi przyjacielskie niż nawet akceptowanym składnikiem oficjalnej i lansowanej kultury masowej. Nie słuchało się ich w dyskotekach ani nawet na prywatkach, w momencie największego rozbawienia. Cohen nadawał się do słuchania w samotności albo w małym gronie najbliższych przyjaciół; tak to zapamiętałem, jakieś wiosenne ranki, po całej nocy , kiedy to, co miało być wypite, wypite zostało, kiedy wszystkie smutne słowa, które miały paść, zostały wypowiedziane, kiedy było nas dwoje, troje i powoli trzeba się było żegnać, wtedy, w tych chwilach największego zmęczenia i żalu, w chwilach, kiedy nie mieliśmy przed sobą nic do ukrycia, z cichutko nastawionego magnetofonu towarzyszył nam równie zmęczony i gorzki głos Leonarda Cohena.
   Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak lubiliśmy, lubimy jego piosenki i to właśnie w tak intymny sposób? Skąd wzięły się liczne w poezji trzydziesto- i niespełna trzydziestolatków inspiracje cohenowskie? (M. in. w znakomitym cyklu wierszy Katarzyny Boruń).
   Jeszcze nasi rodzice słuchali piosenek w całkiem inny sposób niż zaczęliśmy to robić my i - powiedzmy - nasi nieco starsi bracia. Oni słuchali z jednej strony szlagierów, najczęściej - niezależnie od poziomu muzycznego - programowo bzdurnych, z drugiej zaś strony - dosyć elitarnej tzw. piosenki literackiej. Piosenka jako taka nie wchodziła w skład kulturowego wyposażenia młodego człowieka tamtego pokolenia. Była czymś albo czysto rozrywkowym, albo ściśle związanym z "wysoką" kulturą literacką - w tym ostatnim wypadku mam na myśli chociażby francuską piosenkę poetycką taką, jakie np. śpiewał Georges Brassens, a także cały nurt polskiej piosenki kabaretowej, w której muzyka była czymś całkowicie drugoplanowym w stosunku do jedynej istotnej części przekazu, jaką stanowił tekst. Ale tych ostatnich piosenek słuchała najczęściej tzw. wyrobiona publiczność; nie stanowiły one części jej edukacji duchowej i kulturowej, lecz co najwyżej ją dopełniały. Co innego z nami. Co najmniej od czasu, kiedy pojawiło się zjawisko muzyczne pt. The Beatles, stało się jasne, że piosenka staje się jedną z najważniejszych gałęzi sztuki drugiej połowy dwudziestego wieku. Nasze dojrzewanie przypadło właśnie na ten  okres. Kiedy mieliśmy po kilkanaście lat, Beatlesi jeszcze istnieli, działało też mnóstwo innych znakomitych grup muzycznych pierwszej generacji rocka, wreszcie spora grupa artystów, którzy stworzyli nowy typ piosenki: ani nie czysto tanecznej, ani nie wąskoelitarnej; piosenki, która zwracała się do odbiorcy masowego, nie po to jednak, by ukołysać go do tańca lub do snu, lecz żeby mniej lub bardziej zawiłymi środkami ekspresji przekazać mu (nam) jakąś wspólną prawdę o świecie. Dlatego piosenka stała się dla naszej biografii duchowej czymś znacznie ważniejszym niż dla osób z poprzedniej generacji. Mówili nam: zawsze tak jest, najpierw słucha się piosenek, potem przerzucicie się na jazz, a w końcu na muzykę poważną. Ale kiedy słuchaliśmy Rolling Stonesów, Dylana czy Zappy, wiedzieliśmy intuicyjnie, że będzie inaczej. Że ta piosenka, którą znamy, jest już środkiem przekazu artystycznego przynajmniej potencjalnie równie nośnym, co pozostałe.
   I tu nagle pojawił się Leonard Cohen. Cohen, który nie zwracał się do wszystkich, lecz do każdego z osobna, którego gorycz nie była weltschmerzem ogólnie sfrustrowanego młodzieńca, lecz głosem doświadczonego człowieka, ze swoją własną biografią. Cohen nie apelował do wspólnych przeżyć, lecz przeciwnie: odwoływał się do tego, co w każdym z nas jest własne, osobne.
   Bo też nie był to kolejny artysta młodzieżowy, który ni sta ni zowąd został wylansowany przez poszukującego nowych nazwisk sponsora. Kiedy nagrał swoją pierwszą płytę, był człowiekiem mniej więcej trzydziestopięcioletnim (...). I to wcale nie anonimowym: do tego czasu bowiem zdołał opublikować sześć książek: cztery tomy wierszy i dwie powieści - Ulubiona gra i Piękni przegrani. Fałszywy byłby również wniosek, że pewnie w klasycznych formach literackich nie odniósł sukcesu, stąd spróbował śpiewania. Nie, Cohen był pisarzem, o ile wiem, w środowiskach intelektualnych i artystycznych znanym i cenionym, zaś druga z wymienionych przeze mnie powieści spowodowała nawet, iż Cohena niektórzy krytycy uznali za nowego Jamesa Joyce'a. Niestety, w najbliższym czasie mało kto z państwa będzie miał okazję zweryfikować tę opinię: Piękni przegrani, których fragmenty ukazały się w "Literaturze Na Świecie", zaś całość jest podobno przetłumaczona na polski, są książką erotyczną, która mogłaby zgorszyć naszego cnotliwego odbiorcę, w związku z tym jej wydania trudno się spodziewać. A szkoda, bo chociaż nowy Ulisses jednak to nie jest, to w kategorii książek o miłości, o związkach międzyludzkich, powieść Cohena jest bez wątpienia dziełem oryginalnym i interesującym.
   Źródła twórczości piosenkarskiej Cohena są więc całkowicie różne od inspiracji twórców pokolenia "muzyki młodzieżowej". Ci ostatni za cały bagaż mieli młodzieńcze doświadczenia życiowe, zaś ich świadomość artystyczna kształtowała się na wzorach różnie pojmowanej kultury plebejskiej, ludowej. Cohen natomiast wniósł ze sobą do piosenki owe trzydzieści pięć lat życia i sześć książek, swoją uniwersytecką kulturę humanistyczną, wiedzę historyczną, archeologiczną itp. Sam zresztą powiedział kiedyś w wywiadzie prasowym, że nie mógłby śpiewać bluesa ani rocka, bo musiałby udawać kogoś innego niż on sam: jak zażartował, nie przeszłyby mu przez gardło rozmaite wyrażenia i formy slangowe (typu "baby", "wanna" itp.), które są nieodrodnym składnikiem języka piosenki rockowej. Wniósł również inny typ doświadczeń biograficznych niż jego młodsi koledzy: kiedy skończyła się wojna, miał kilkanaście lat. Przeżył ją co prawda w swojej rodzinnej Kanadzie, ale przeżył jako potomek żydowskich emigrantów pogranicza polsko-rosyjskiego. Te echa widać głównie w jego wierszach, w "Kwiatach dla Hitlera", jak ironicznie zatytułował jedną ze swoich książek.
   Przy wszystkich odmiennościach Cohena wykorzystał formę , model piosenki, stworzony przez młodszych od niego twórców lat sześćdziesiątych. Potwierdził to, co dla nas, słuchaczy, było jedynie intuicją: że model ów może być niezwykle pojemny treściowo. Jego bohater nie ma z młodzieńczością wiele wspólnego: jest kimś, kto przeszedł już przez swoją smugę cienia: jak samotna Nancy, bohaterka jednej z najpiękniejszych ballad Cohena, która "...niegdyś nosiła zielone pończochy i spała ze wszystkimi", jak nijaki... Cohen, bohater "Famous Blue Raincoat", piszący o czwartej nad ranem w grudniową noc list do człowieka, z którym niegdyś zdradziła go żona. Jak bezimienni bohaterowie tylu innych piosenek, którym coś rozpadło się w życiu i którzy decydują się żyć dalej z garbem klęski: ci niekochani i ci, którzy już nie potrafią kochać. Ale tym bohaterem może być także biblijny Izaak, prowadzony przez swojego ojca na stracenie, może być Joanna D'Arc, przeżywająca swoje ostatnie chwile przed podpaleniem stosu, czy ów partyzant, któremu zabrano żonę i dzieci, rozstrzelano przyjaciół (Cohen śpiewa o tym bez patosu: dziś rano było nas trzech, wieczorem pozostałem tylko jeden).
   Wśród zakochanych w piosenkach Cohena są ludzie z różnych generacji. Twórczość Cohena  nie jest  bowiem  adresowana do żadnego pokolenia w szczególności. Kanadyjski poeta dostrzegł po prostu, że tradycyjne podziały na kulturę elitarną i masową w pewnym momencie i przy niektórych formach wypowiedzi artystycznej stały się nieadekwatne. Że pewien gatunek sztuki, który niegdyś służył do tańca, to znów był akompaniamentem dla różnych codziennych czynności, może być dla artysty, chcącego wypowiedzieć swoją prawdę o świecie, równie - i bardziej - funkcjonalny jak wiersz, jak powieść.
   Cohen urodził się w Montrealu, wiele czasu spędza w Nowym Jorku, największej metropolii i największym źródle współczesnej kultury masowej. Ale mocno związany jest także ze swoim domem, wybudowanym na greckiej wyspie na Morzu Egejskim, na wyspie, która nazwę swoją wzięła z pradawnej mitologii: Hydra. Niech ta uwaga stanie się metaforyczną puentą tego szkicu, który właściwie nie ma żadnego zakończenia.