(...) Thomas Stearns Eliot
wypowiedział kiedyś słynne zdanie o poezji: że poezją jest to, co ginie w
przekładach.
Słuszność tego poglądu nigdy bodaj nie ujawniła się tak jasno, jak
przy lekturze (słuchaniu) piosenek Cohena po polskich przekładach. Mimo, że
przekłady te były dziełem ludzi w pełni kompetentnych, wrażliwych i, co więcej,
należących do owego cichego, ale wszędzie, w każdym środowisku obecnego klubu
miłośników Cohena: Jacka Kleyffa, Macieja Karpińskiego czy też Macieja Zembatego.
Słowo "przekład" rozumiem tu zresztą szeroko: tak bowiem jak nigdy nie
zadowoliła mnie żadna piosenka Cohena po polsku, tak również zawsze odczuwałem
zniechęcenie i rozdrażnienie, słuchając ich "przełożonych" na cudzy głos i
gitarę, trzymaną przez kogoś innego, mimo że ów "ktoś inny" (jak np. Jacek
Kleyff) mógłby być skądinąd i wykonawcą, szczególnie przeze mnie cenionym.
Bardzo być może, że "wina" za ów stan rzeczy, za mój stosunek do "polskiego
Cohena" w niewielkim lub nawet żadnym stopniu nie leżała po stronie tłumaczy i
wykonawców, decydujących się na zmierzenie z dziełem Cohena, być może, te
przekłady i wykonania były obiektywnie całkiem dobre. Ale zawsze drażniło mnie,
kiedy - nie waham się użyć tego określenia, mimo zabawnych skojarzeń, jakie może
wywołać - intymna więź, jaka zawiązywała się między śpiewającym Cohenem a jego
słuchaczem, zakłócali pośrednicy, pragnący bym przejął ich - nie moją własną -
interpretacją tego, co ma mi do powiedzenia artysta z Montrealu.
W tym kontekście moja obecna rola: "opisywacza" Cohena, wydaje mi
się jeszcze bardziej dwuznaczna. (...) To zastanawiające: w końcu od paru lat
zajmuję się zawodowo krytyką literacka, a więc m. in. wyjaśnianiem,
analizowaniem i niekiedy narzucaniem czytelnikowi własnej interpretacji jakiegoś
dzieła, i nigdy tego typu skrupułów nie miałem. Dopiero przy Cohenie wydaje mi
się to tak bardzo nie na miejscu. Może w tym właśnie, w delikatności materii, z
jaką obcujemy stykając się z utworami Cohena, tkwi część tajemnicy jego
popularności w moim - i nie tylko w moim - pokoleniu.
W pewnym momencie bowiem nagle coś się stało. Na swój prywatny
użytek datuję to na rok 1974. Nagle nie byłem już jedynym człowiekiem, który
słuchał Cohena, nagle zaczęli o nim mówić wszyscy. Ludzie, którzy jeździli na
Zachód, zaczęli zamiast (lub oprócz) najnowszych nagrań hardrockowych przywozić
ze sobą nieliczne jeszcze wówczas płyty. Było ich wówczas bodaj pięć: THE SONGS
OF LEONARD COHEN ze słynną "Suzanne", THE SONGS FROM THE ROOM (płyta, którą
osobiście najbardziej lubię), THE SONGS OF LOVE AND HATE tam znalazł się "Famous
Blue Raincoat" najpopularniejsza, ale i chyba najlepsza piosenka Cohena), a także
płyta koncertowa oraz składanka. Ci, którzy na prywatkach zawsze w pewnym
momencie brali gitarę i śpiewali Wysockiego, Dylana czy Kleyffa, nagle włączali
do swojego repertuaru piosenki z tych płyt. Płyt, które, mimo że chyba nigdy nie
znalazły się na żadnej liście przebojów, były na giełdzie prywatnej jednym z
najbardziej poszukiwanych towarów. No właśnie: "prywatnej" - w naszym stosunku
do piosenek Cohena zawsze było coś prywatnego. W większym stopniu były one
czymś, co wzbogacało nasze życie duchowe i istniejące między nami więzi
przyjacielskie niż nawet akceptowanym składnikiem oficjalnej i lansowanej
kultury masowej. Nie słuchało się ich w dyskotekach ani nawet na prywatkach, w
momencie największego rozbawienia. Cohen nadawał się do słuchania w samotności
albo w małym gronie najbliższych przyjaciół; tak to zapamiętałem, jakieś
wiosenne ranki, po całej nocy , kiedy to, co miało być wypite, wypite zostało,
kiedy wszystkie smutne słowa, które miały paść, zostały wypowiedziane, kiedy
było nas dwoje, troje i powoli trzeba się było żegnać, wtedy, w tych chwilach
największego zmęczenia i żalu, w chwilach, kiedy nie mieliśmy przed sobą nic do
ukrycia, z cichutko nastawionego magnetofonu towarzyszył nam równie zmęczony i
gorzki głos Leonarda Cohena.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak lubiliśmy, lubimy jego
piosenki i to właśnie w tak intymny sposób? Skąd wzięły się liczne w poezji
trzydziesto- i niespełna trzydziestolatków inspiracje cohenowskie? (M. in. w
znakomitym cyklu wierszy Katarzyny Boruń).
Jeszcze nasi rodzice słuchali piosenek w całkiem inny sposób niż
zaczęliśmy to robić my i - powiedzmy - nasi nieco starsi bracia. Oni słuchali z
jednej strony szlagierów, najczęściej - niezależnie od poziomu muzycznego -
programowo bzdurnych, z drugiej zaś strony - dosyć elitarnej tzw. piosenki
literackiej. Piosenka jako taka nie wchodziła w skład kulturowego wyposażenia
młodego człowieka tamtego pokolenia. Była czymś albo czysto rozrywkowym, albo
ściśle związanym z "wysoką" kulturą literacką - w tym ostatnim wypadku mam na
myśli chociażby francuską piosenkę poetycką taką, jakie np. śpiewał Georges
Brassens, a także cały nurt polskiej piosenki kabaretowej, w której muzyka była
czymś całkowicie drugoplanowym w stosunku do jedynej istotnej części przekazu,
jaką stanowił tekst. Ale tych ostatnich piosenek słuchała najczęściej tzw.
wyrobiona publiczność; nie stanowiły one części jej edukacji duchowej i
kulturowej, lecz co najwyżej ją dopełniały. Co innego z nami. Co najmniej od
czasu, kiedy pojawiło się zjawisko muzyczne pt. The Beatles, stało się jasne, że
piosenka staje się jedną z najważniejszych gałęzi sztuki drugiej połowy
dwudziestego wieku. Nasze dojrzewanie przypadło właśnie na ten okres.
Kiedy mieliśmy po kilkanaście lat, Beatlesi jeszcze istnieli, działało też
mnóstwo innych znakomitych grup muzycznych pierwszej generacji rocka, wreszcie
spora grupa artystów, którzy stworzyli nowy typ piosenki: ani nie czysto
tanecznej, ani nie wąskoelitarnej; piosenki, która zwracała się do odbiorcy
masowego, nie po to jednak, by ukołysać go do tańca lub do snu, lecz żeby mniej
lub bardziej zawiłymi środkami ekspresji przekazać mu (nam) jakąś wspólną prawdę
o świecie. Dlatego piosenka stała się dla naszej biografii duchowej czymś
znacznie ważniejszym niż dla osób z poprzedniej generacji. Mówili nam: zawsze
tak jest, najpierw słucha się piosenek, potem przerzucicie się na jazz, a w
końcu na muzykę poważną. Ale kiedy słuchaliśmy Rolling Stonesów, Dylana czy
Zappy, wiedzieliśmy intuicyjnie, że będzie inaczej. Że ta piosenka, którą znamy,
jest już środkiem przekazu artystycznego przynajmniej potencjalnie równie
nośnym, co pozostałe.
I tu nagle pojawił się Leonard Cohen. Cohen, który nie zwracał się
do wszystkich, lecz do każdego z osobna, którego gorycz nie była weltschmerzem
ogólnie sfrustrowanego młodzieńca, lecz głosem doświadczonego człowieka, ze
swoją własną biografią. Cohen nie apelował do wspólnych przeżyć, lecz
przeciwnie: odwoływał się do tego, co w każdym z nas jest własne, osobne.
Bo też nie był to kolejny artysta młodzieżowy, który ni sta ni
zowąd został wylansowany przez poszukującego nowych nazwisk sponsora. Kiedy
nagrał swoją pierwszą płytę, był człowiekiem mniej więcej
trzydziestopięcioletnim (...). I to wcale nie anonimowym: do tego czasu bowiem
zdołał opublikować sześć książek: cztery tomy wierszy i dwie powieści - Ulubiona
gra i Piękni przegrani. Fałszywy byłby również wniosek, że pewnie w klasycznych
formach literackich nie odniósł sukcesu, stąd spróbował śpiewania. Nie, Cohen
był pisarzem, o ile wiem, w środowiskach intelektualnych i artystycznych znanym
i cenionym, zaś druga z wymienionych przeze mnie powieści spowodowała nawet, iż
Cohena niektórzy krytycy uznali za nowego Jamesa Joyce'a. Niestety, w
najbliższym czasie mało kto z państwa będzie miał okazję zweryfikować tę opinię:
Piękni przegrani, których fragmenty ukazały się w "Literaturze Na Świecie", zaś
całość jest podobno przetłumaczona na polski, są książką erotyczną, która
mogłaby zgorszyć naszego cnotliwego odbiorcę, w związku z tym jej wydania trudno
się spodziewać. A szkoda, bo chociaż nowy Ulisses jednak to nie jest, to w
kategorii książek o miłości, o związkach międzyludzkich, powieść Cohena jest bez
wątpienia dziełem oryginalnym i interesującym.
Źródła twórczości piosenkarskiej Cohena są więc całkowicie różne od
inspiracji twórców pokolenia "muzyki młodzieżowej". Ci ostatni za cały bagaż
mieli młodzieńcze doświadczenia życiowe, zaś ich świadomość artystyczna
kształtowała się na wzorach różnie pojmowanej kultury plebejskiej, ludowej.
Cohen natomiast wniósł ze sobą do piosenki owe trzydzieści pięć lat życia i
sześć książek, swoją uniwersytecką kulturę humanistyczną, wiedzę historyczną,
archeologiczną itp. Sam zresztą powiedział kiedyś w wywiadzie prasowym, że nie
mógłby śpiewać bluesa ani rocka, bo musiałby udawać kogoś innego niż on sam: jak
zażartował, nie przeszłyby mu przez gardło rozmaite wyrażenia i formy slangowe
(typu "baby", "wanna" itp.), które są nieodrodnym składnikiem języka piosenki
rockowej. Wniósł również inny typ doświadczeń biograficznych niż jego młodsi
koledzy: kiedy skończyła się wojna, miał kilkanaście lat. Przeżył ją co prawda w
swojej rodzinnej Kanadzie, ale przeżył jako potomek żydowskich emigrantów
pogranicza polsko-rosyjskiego. Te echa widać głównie w jego wierszach, w
"Kwiatach dla Hitlera", jak ironicznie zatytułował jedną ze swoich książek.
Przy wszystkich odmiennościach Cohena wykorzystał formę , model
piosenki, stworzony przez młodszych od niego twórców lat sześćdziesiątych.
Potwierdził to, co dla nas, słuchaczy, było jedynie intuicją: że model ów może
być niezwykle pojemny treściowo. Jego bohater nie ma z młodzieńczością wiele
wspólnego: jest kimś, kto przeszedł już przez swoją smugę cienia: jak samotna
Nancy, bohaterka jednej z najpiękniejszych ballad Cohena, która "...niegdyś
nosiła zielone pończochy i spała ze wszystkimi", jak nijaki... Cohen, bohater
"Famous Blue Raincoat", piszący o czwartej nad ranem w grudniową noc list do
człowieka, z którym niegdyś zdradziła go żona. Jak bezimienni bohaterowie tylu
innych piosenek, którym coś rozpadło się w życiu i którzy decydują się żyć dalej
z garbem klęski: ci niekochani i ci, którzy już nie potrafią kochać. Ale tym
bohaterem może być także biblijny Izaak, prowadzony przez swojego ojca na
stracenie, może być Joanna D'Arc, przeżywająca swoje ostatnie chwile przed
podpaleniem stosu, czy ów partyzant, któremu zabrano żonę i dzieci, rozstrzelano
przyjaciół (Cohen śpiewa o tym bez patosu: dziś rano było nas trzech, wieczorem
pozostałem tylko jeden).
Wśród zakochanych w piosenkach Cohena są ludzie z różnych
generacji. Twórczość Cohena nie jest bowiem adresowana do
żadnego pokolenia w szczególności. Kanadyjski poeta dostrzegł po prostu, że
tradycyjne podziały na kulturę elitarną i masową w pewnym momencie i przy
niektórych formach wypowiedzi artystycznej stały się nieadekwatne. Że pewien
gatunek sztuki, który niegdyś służył do tańca, to znów był akompaniamentem dla
różnych codziennych czynności, może być dla artysty, chcącego wypowiedzieć swoją
prawdę o świecie, równie - i bardziej - funkcjonalny jak wiersz, jak powieść.
Cohen urodził się w Montrealu, wiele czasu spędza w Nowym Jorku,
największej metropolii i największym źródle współczesnej kultury masowej. Ale
mocno związany jest także ze swoim domem, wybudowanym na greckiej wyspie na
Morzu Egejskim, na wyspie, która nazwę swoją wzięła z pradawnej mitologii:
Hydra. Niech ta uwaga stanie się metaforyczną puentą tego szkicu, który
właściwie nie ma żadnego zakończenia.
|