Daniel Wyszogrodzki:
Zapowiadałeś, że w dniu osiemdziesiątych urodzin znowu zapalisz
papierosa.
Leonard Cohen: Paliłem przez
pięćdziesiąt lat. Rzuciłem jakieś dziesięć lat temu i wiele się od
tamtej pory zmieniło. Nigdzie już nie można zapalić. Naprawdę lubię
palenie. I często o nim myślę. Nawet w tej chwili. Masz papierosa?.
DW: Nie wiem, czy to z braku nikotyny,
ale w ostatnich latach przyspieszyłeś pracę nad piosenkami.
LC: Tak, chociaż zazwyczaj pisanie zajmuje mi
wiele czasu. I to z dwóch powodów. Pierwszym jest dążenie do
doskonałości. Drugim - zwyczajne lenistwo. Odczuwam głęboką
wdzięczność, kiedy uda mi się cokolwiek dokończyć. Cokolwiek.
Zresztą Paul Valéry
powiedział, że "wiersz nigdy nie jest skończony, co najwyżej
porzucony".
DW: Jedna z piosenek na płycie nosi tytuł "Born In Chains".
Nagrałeś ją teraz, ale na koncertach grasz od wielu lat. Czy
uznałeś, że jest już napisana do końca?
LC: Piszę ten utwór od jakichś czterdziestu
lat! Wielokrotnie przerabiałem tekst, żeby dostosować do moich
zmieniających się poglądów teologicznych. To piosenka niedopięta,
najwyżej "przyfastrygowana". Napewno przymierzę się do niej od
początku, kiedy znowu pojedziemy na koncerty. Dopiero kiedy zagra
się piosenkę dwieście albo trzysta razy, zaczyna się ją rozumieć.
DW: Wiele osób dziwi się, że nadal lubisz występować, A mnie
się wydaje, że lubisz to coraz bardziej.
LC: Śpiewanie i zmywanie naczyń to jedyne
rzeczy, jakie naprawdę potrafię robić (śmiech). Lubię życie w trasie
koncertowej, ponieważ jest o wiele łatwiejsze od tego w "cywilu".
Mam za sobą zespół i czuję się nieomal jak członek gangu
motocyklowego. A śpiewanie dla ludzi to przeżycie nieporównywalne z
niczym. Zawsze staram się dostosować do nastroju słuchaczy, więc za
każdym razem trochę inaczej rozmieszczam akcenty. I sam wtedy
odkrywam pewne rzeczy na nowo. Koncerty nigdy nie są kopiowaniem
gotowej kliszy. Piosenki - zwłaszcza własne - poznaje się, wykonując
je publicznie. One mają własne "drzwi" i nie zawsze zastaję to samo,
kiedy je otwieram. Ale mnie to cieszy! Bo to dowód na to, że
piosenki naprawdę żyją własnym życiem. Podobnie jest z ludźmi,
których mam wokół siebie, z ich zwyczajami, nawykami i dziwactwami.
I tak jak szuka się klucza do sedna piosenki, tak nieustannie szukam
kluczy do osób, do relacji, do sensu naszych działań.
DW: Czy odnajdujesz nowe znaczenia w piosence "Hallelujah"?
To słowo pojawia się też na najnowszej płycie.
LC: Bo "Hallelujah" jest niewyczerpanym
źródłem znaczeń. Poza tym cudownie je się śpiewa: ludzie robią
to od tysięcy lat. Dla mnie jest ono jakby wezwaniem łaskawej siły
sprawczej, zbawiennej energii. Nieustannie stajemy w obliczu
kolejnych katastrof, więc dobrze mieć takie słowo. Pobudzające do
śpiewania, oczyszczające.
DW: Dopatruję się w takim podejściu ukrytego optymizmu. Czy
to nie rujnuje twojego wizerunku?
LC: Przyznam się - jestem ukrytym optymistą.
DW: Ten "fatalizm podszyty optymizmem" bierze się z tradycji
żydowskiej?
LC: Wychowałem się w konserwatywnej i bardzo
tradycyjnej rodzinie. Nigdy się tej tradycji nie wyrzekłem, nie
dystansowałem się od niej. Nie mam potrzeby obnoszenia się z nią
publicznie, jest jednak kluczowa dla mojego funkcjonowania i
przetrwania. Chodzi o wartości, które zawdzięczam rodzinie. O
wartości zawarte w słowach Tory, bo to one mnie ukształtowały.
DW: Jesteś Kanadyjczykiem. Jak wygląda twoja więź z ojczyzną?
LC: W stosunku do Kanady odczuwam przede
wszystkim głęboką wdzięczność. Po pierwsze, przyjęła moją rodzinę,
kiedy uciekała z Europy Wschodniej. Zawsze traktowałem ten fakt z
całą powagą. Trafiliśmy do kraju, w którym wolno było praktykować
naszą religię i rozwijać się. Rodzina rozkwitła, krewni założyli
własne firmy. Ojciec służył w Królewskim Pułku Montrealu podczas
pierwszej wojny światowej. Wychowano mnie na patriotę, którym nadal
jestem. Poza
tym bycie Kanadyjczykiem miało wpływ na moją
muzykę. Wyrastałem na granicy ze Stanami, a w Kanadzie obserwujemy
Amerykę tak, jak kobiety obserwują mężczyzn - bardzo uważnie. Kiedy
żyje się na granicy, wzmacnia się poczucie przynależności, wytwarza
się solidarność i więź.
DW: Pomimo tak pozytywnych doświadczeń konsekwentnie piszesz
jednak o "życiu z poczuciem klęski". Dlaczego?
LC: Wszyscy żyjemy z poczuciem klęski, z
przeświadczeniem o przegranej. Trwamy w poczuciu rozczarowania i w
stanie nieustającego osłupienia. To mroczne siły cały czas wpływają
na nasze życie. A jedyny "sposób na życie", to uznanie faktu, że
wszyscy cierpimy, tak samo jak wszyscy walczymy o szacunek, poczucie
sensu i znaczenia. Pierwszy krok do zrozumienia człowieka to
pogodzenie się z tym, że nasza walka jest dokładnie taka sama jak
walka innych ludzi. Jeśli uprzytomnimy sobie ten fakt, zaczynamy żyć
odpowiedzialnie. W przeciwnym razie pochłania nas nieustający
konflikt z innymi.
DW: Chciałbym skończyć rozmowę na lżejszej nucie. Inspirujesz
kolejne pokolenia śpiewających poetów, a sam czego słuchasz?
LC: Mozarta. Poza tym chętnie słucham
artystów, z którymi wyrastałem:.
Boba Dylana, Vana Morrisona, Toma Waitsa. A odkąd wyrosły moje
dzieci, otacza mnie muzyka, której one słuchają.
I całkiem
nieźle się w niej orientuję. Często słucham radia i chociaż nie
zawsze wiem, kto śpiewa, to przecież Talmud mówi: "Jest dobre wino w
każdym pokoleniu".
DW: Poprzednia płyta
nosiła tytuł "Old Ideas", nowa to "Popular Problems", jaki będzie
tytuł kolejnej?
LC: Obawiam się, że to może być czas na
"niepopularne rozwiązania" (śmiech). |