Leonard Cohen nie zamierza się zestarzeć

   Leonard Cohen nie zamierza się zestarzeć. Dokładnie w dniu osiemdziesiątych urodzin wydał album "Popular Problems". Nazwany przez brytyjski dziennik "The Telegraph" "arcydziełem", w Polsce stał się złoty już w dniu premiery! Z kanadyjskim bardem dla "Twojego Stylu" rozmawia w Londynie Daniel Wyszogrodzki, tłumacz jego piosenek.


Poeta i bawidamek, Żyd i mnich zen, legendarny twórca i człowiek legenda

Daniel Wyszogrodzki: Zapowiadałeś, że w dniu osiemdziesiątych urodzin znowu zapalisz papierosa.
Leonard Cohen: Paliłem przez pięćdziesiąt lat. Rzuciłem jakieś dziesięć lat temu i wiele się od tamtej pory zmieniło. Nigdzie już nie można zapalić. Naprawdę lubię palenie. I często o nim myślę. Nawet w tej chwili. Masz papierosa?.
DW: Nie wiem, czy to z braku nikotyny, ale w ostatnich latach przyspieszyłeś pracę nad piosenkami.
LC: Tak, chociaż zazwyczaj pisanie zajmuje mi wiele czasu. I to z dwóch powodów. Pierwszym jest dążenie do doskonałości. Drugim - zwyczajne lenistwo.  Odczuwam głęboką wdzięczność, kiedy uda mi się cokolwiek dokończyć. Cokolwiek. Zresztą Paul Valéry powiedział, że "wiersz nigdy nie jest skończony, co najwyżej porzucony".
DW: Jedna z piosenek na płycie nosi tytuł "Born In Chains". Nagrałeś ją teraz, ale na koncertach grasz od wielu lat. Czy uznałeś, że jest już napisana do końca?
LC: Piszę ten utwór od jakichś czterdziestu lat! Wielokrotnie przerabiałem tekst, żeby dostosować do moich zmieniających się poglądów teologicznych. To piosenka niedopięta, najwyżej "przyfastrygowana". Napewno przymierzę się do niej od początku, kiedy znowu pojedziemy na koncerty. Dopiero kiedy zagra się piosenkę dwieście albo trzysta razy, zaczyna się ją rozumieć.
DW: Wiele osób dziwi się, że nadal lubisz występować, A mnie się wydaje, że lubisz to coraz bardziej.
LC: Śpiewanie i zmywanie naczyń to jedyne rzeczy, jakie naprawdę potrafię robić (śmiech). Lubię życie w trasie koncertowej, ponieważ jest o wiele łatwiejsze od tego w "cywilu". Mam za sobą zespół i czuję się nieomal jak członek gangu motocyklowego. A śpiewanie dla ludzi to przeżycie nieporównywalne z niczym. Zawsze staram się dostosować do nastroju słuchaczy, więc za każdym razem trochę inaczej rozmieszczam akcenty. I sam wtedy odkrywam pewne rzeczy na nowo. Koncerty nigdy nie są kopiowaniem gotowej kliszy. Piosenki - zwłaszcza własne - poznaje się, wykonując je publicznie. One mają własne "drzwi" i nie zawsze zastaję to samo, kiedy je otwieram. Ale mnie to cieszy! Bo to dowód na to, że piosenki naprawdę żyją własnym życiem. Podobnie jest z ludźmi, których mam wokół siebie, z ich zwyczajami, nawykami i dziwactwami. I tak jak szuka się klucza do sedna piosenki, tak nieustannie szukam kluczy do osób, do relacji, do sensu naszych działań.
DW: Czy odnajdujesz nowe znaczenia w piosence "Hallelujah"? To słowo pojawia się też na najnowszej płycie.
LC: Bo "Hallelujah" jest niewyczerpanym źródłem znaczeń. Poza tym cudownie je się śpiewa: ludzie  robią to od tysięcy lat. Dla mnie jest ono jakby wezwaniem łaskawej siły sprawczej, zbawiennej energii. Nieustannie stajemy w obliczu kolejnych katastrof, więc dobrze mieć takie słowo. Pobudzające do śpiewania, oczyszczające.
DW: Dopatruję się w takim podejściu ukrytego optymizmu. Czy to nie rujnuje twojego wizerunku?
LC: Przyznam się - jestem ukrytym optymistą.
DW: Ten "fatalizm podszyty optymizmem" bierze się z tradycji żydowskiej?
LC: Wychowałem się w konserwatywnej i bardzo tradycyjnej rodzinie. Nigdy się tej tradycji nie wyrzekłem, nie dystansowałem się od niej. Nie mam potrzeby obnoszenia się z nią publicznie, jest jednak kluczowa dla mojego funkcjonowania i przetrwania. Chodzi o wartości, które zawdzięczam rodzinie. O wartości zawarte w słowach Tory, bo to one mnie ukształtowały.
DW: Jesteś Kanadyjczykiem. Jak wygląda twoja więź z ojczyzną?
LC: W stosunku do Kanady odczuwam przede wszystkim głęboką wdzięczność. Po pierwsze, przyjęła moją rodzinę, kiedy uciekała z Europy Wschodniej. Zawsze traktowałem ten fakt z całą powagą. Trafiliśmy do kraju, w którym wolno było praktykować naszą religię i rozwijać się. Rodzina rozkwitła, krewni założyli własne firmy. Ojciec służył w Królewskim Pułku Montrealu podczas pierwszej wojny światowej. Wychowano mnie na patriotę, którym nadal jestem. Poza tym bycie Kanadyjczykiem miało wpływ na moją muzykę. Wyrastałem na granicy ze Stanami, a w Kanadzie obserwujemy Amerykę tak, jak kobiety obserwują mężczyzn - bardzo uważnie. Kiedy żyje się na granicy, wzmacnia się poczucie przynależności, wytwarza się solidarność i więź.
DW: Pomimo tak pozytywnych doświadczeń konsekwentnie piszesz jednak o "życiu z poczuciem klęski". Dlaczego?
LC: Wszyscy żyjemy z poczuciem klęski, z przeświadczeniem o przegranej. Trwamy w poczuciu rozczarowania i w stanie nieustającego osłupienia. To mroczne siły cały czas wpływają na nasze życie. A jedyny "sposób na życie", to uznanie faktu, że wszyscy cierpimy, tak samo jak wszyscy walczymy o szacunek, poczucie sensu i znaczenia. Pierwszy krok do zrozumienia człowieka to pogodzenie się z tym, że nasza walka jest dokładnie taka sama jak walka innych ludzi. Jeśli uprzytomnimy sobie ten fakt, zaczynamy żyć odpowiedzialnie. W przeciwnym razie pochłania nas nieustający konflikt z innymi.
DW: Chciałbym skończyć rozmowę na lżejszej nucie. Inspirujesz kolejne pokolenia śpiewających poetów, a sam czego słuchasz?
LC: Mozarta. Poza tym chętnie słucham artystów, z którymi wyrastałem:
. Boba Dylana, Vana Morrisona, Toma Waitsa. A odkąd wyrosły moje dzieci, otacza mnie muzyka, której one słuchają. I całkiem nieźle się w niej orientuję. Często słucham radia i chociaż nie zawsze wiem, kto śpiewa, to przecież Talmud mówi: "Jest dobre wino w każdym pokoleniu".
DW: Poprzednia płyta nosiła tytuł "Old Ideas", nowa to "Popular Problems", jaki będzie tytuł kolejnej?
LC: Obawiam się, że to może być czas na "niepopularne rozwiązania" (śmiech).