Przed koncertem w radiowej Trójce Anjani Thomas i
Leonard Cohen nie mieli zbyt wiele czasu na udzielanie wywiadów. Jednak artyści
znaleźli chwilę, by opowiedzieć "Dziennikowi" o muzyce i słabości do Polaków.
To miał być wywiad tylko z Anjani Thomas - urodzoną w Honolulu wokalistką
i partnerką życiową Leonarda Cohena.
Thomas i Cohen przyjechali do Polski, by wziąć udział w jubileuszu 45. urodzin
radiowej "Trójki", a
przy tym zaprezentować na żywo materiał ze stworzonego wspólnie albumu "Blue
Alert". Tymczasem minął kwadrans rozmowy z Anjani, a w pokoju hotelowym
zjawił się Mistrz.
PIOTR STELMACH: Jak wspomina pani lata
spędzone na Hawajach? To dość dziwne miejsce dla kogoś, kto chce robić karierę
muzyka.
ANJANI THOMAS:
Wszyscy zawsze pytają mnie: "Jak mogłaś opuścić ten raj?". Tymczasem ja od
zawsze wiedziałam, że chcę być muzykiem. Grałam na wielu instrumentach i
ciągnęło mnie do miejsc, gdzie grała muzyka - do Nowego Jorku, do Los Angeles.
Poza tym ja mam problem z Hawajami - dla mnie jest tam po prostu za ciepło. Nie
funkcjonuję dobrze w takich warunkach. Leonard to co innego. On może całymi
dniami wygrzewać się na słońcu. Mnie coś takiego wyczerpuje, nie mogę ani
pracować, ani myśleć. Dlatego wolę chłodniejsze klimaty, na przykład Londyn.
Uwielbiam tamtejszą mgłę i deszcz. Taka pogoda sprawia, że zaszywam się w domu i
tworzę. Gdy jest pięknie, wolę spacerować niż pracować.
Jak odnalazła pani Nowy
Jork? Jak się domyślam, był to dla pani zupełnie inny świat…
O tak! Przyjechałam tam na początku lat 80. Oczywiście, żyłam skromnie, jak
wszyscy początkujący artyści. Zanim zaśpiewałam z Leonardem "Hallelujah", grałam
w klubach i dostawałam za to 30 dolarów, co starczało na kolację. By przetrwać,
trzeba było pracować w wielu różnych miejscach. Ale nikt się nie skarżył.
Byliśmy młodzi, przepełniała nas energia, nasza codzienność przypominała
cygańskie życie. Bardzo mile wspominam tamte lata.
Jakie miejsce w pani życiu
zajmuje album "Blue Alert"?
Ta płyta powstawała w okresie wielkich zawirowań, chaosu w naszym życiu. To
wtedy Leonard odkrył, że jego menedżerka okradła go ze wszystkich pieniędzy.
Pojawili się księgowi, prawnicy, detektywi, urząd skarbowy… Trzeba było podjąć
mnóstwo działań. To wszystko wypełniało nam całe życie, jak nigdy wcześniej. Nie
zależało nam na pieniądzach, nie potrzebowaliśmy ich wiele, wiedliśmy bardzo
skromne życie, na które nagle przestaliśmy mieć środki. Musieliśmy myśleć o
sprawach, którymi wcześniej się nie zajmowaliśmy… Te wszystkie liczby, śledztwa…
Dzień w dzień i tak przez półtora roku. Dla artysty takie życie jest udręką. To
nie są warunki, które inspirują. A my w takich właśnie okolicznościach
nagrywaliśmy ten album. Zabrało nam to ponad rok, ale w studiu spędziliśmy może
ze dwa miesiące. I była to dla nas tak wielka przyjemność przynosić te piosenki
do domu… Słuchaliśmy ich bez przerwy, bo tylko to nas odprężało. Gdy mieliśmy
ich już osiem, Leonard postanowił pojechać do Nowego Jorku, by przekonać się,
czy inni myślą podobnie jak my - że te utwory są wspaniałe. Ja upierałam się, że
trzeba je dokończyć, a on z kolei twierdził, że są dokładnie takie, jakie mają
być. Do końca nie byłam przekonana, czy to na pewno dobry pomysł
(śmiech)
W tym momencie do pokoju
hotelowego wchodzi Leonard Cohen. Krótkie powitanie, podziękowanie za "trójkowy"
koncert. Nie jestem pewien, czy mogę skierować mikrofon w jego stronę. Artysta
jednak rozwiewa wszelkie wątpliwości i przyłącza się do rozmowy.
W jednej z recenzji "Blue Alert" przeczytałem, że album ten pełni rolę
przewodnika w wędrówce nad wzburzoną wodą. Że trzymają państwo słuchacza za
rękę, nie pozwalając mu na chwile niepewności. To piękne słowa.
LEONARD COHEN:
Dodałbym,
że my sami siebie w pewnym sensie prowadzimy przez ten most!
(śmiech)
Jest pan artystą, z którym
nierozerwalnie kojarzy się słowo wolność. Jak pan ją zdefiniuje?
Jedyną wolnością, jaką mamy, jest nasza zdolność do godnego przyjmowania tego,
co zostaje nam ofiarowane. Życie stawia przed nami wiele wyzwań, które musimy
podjąć. Od tego nie można uciec. Nie od nas jednak zależy, czy za każdym razem
uda nam się je wszystkie dobrze wypełnić. Wolność jest w pewnym sensie iluzją. W
życiu codziennym znaczy to tyle, że masz robić to, co do ciebie należy,
najlepiej, jak potrafisz. I bez urazy, bo często musimy robić rzeczy, których
robić wcale nie chcemy.
Pana pierwsza wizyta w
Polsce miała miejsce 22 lata temu. Wiele osób postrzega ją jako jeden z impulsów
do zmian polityczno-gospodarczych, jakie zaszły w naszym kraju.
Nie roztrząsam tego. Życie jest nieustannym podążaniem za swoją szczęśliwą
gwiazdą, za swoim przeznaczeniem. Robimy swoje, ale nie mamy żadnego wpływu na
to, co się dzieje wokół spraw, które są naszym udziałem… Jestem szczęśliwy, że
mogłem się wtedy na coś przydać w Polsce, a moje i wasze serca z takiego czy
innego powodu były wtedy jednością.
Dziś wydaje się, że ludzie
potrzebowali tej wizyty. Niektórzy nawet podświadomie czekali na ten koncert,
mimo że nie mogli w nim uczestniczyć.
Nie
myślałem o tym, zresztą nie myślę nigdy w ten sposób. Pozwalam rzeczom dziać się
spontanicznie. Odbiorcom nie można przecież sugerować, podpowiadać. Odpowiednie
okoliczności i ciekawość tego, co robisz, mówisz, tego, kim jesteś, są tak czy
inaczej obwarowane aurą niewiadomego. Zostaliśmy wykorzystani przez siły,
których działania do końca nie rozumiemy, i z wielu powodów nie eksplorujemy
tego mechanizmu. Tajemnica wywierania wpływu, oddziaływania na inne osoby jest
wciąż nieodgadniona.
Dzień wcześniej w
wywiadzie dla radiowej "Trójki" powiedział pan, że Polska i Norwegia są
wyjątkowymi krajami, jeśli chodzi o odbiór pana twórczości. Dlaczego właśnie tu,
a nie gdzie indziej?
(długie milczenie)
Nie
wiem
(śmiech).
Z Norwegią wiążą mnie sprawy osobiste. Tak samo jak z Francją i Anglią…
Szczególne związki mam z Litwą i z Polską, bo z tych terenów pochodzi moja
rodzina. Jeśli to więc cokolwiek znaczy, to… jest to dla mnie zagadka.
Wspominaliśmy moją wizytę w Warszawie 22 lata temu… Oczywiście miasto się
zmieniło. Doświadczyło cudownej transformacji. Kiedyś Warszawa była pięknym,
ważnym miastem. Dla mnie to nic dziwnego, że znów jest. Ale nie zmieniło się
jedno. Moja relacja z Polakami, ta więź serc. Proszę zwrócić uwagę - zmieniają
się rządy, są różne i dobrze, że w ogóle są, bo bez nich pozabijalibyśmy się,
ale jest w nas coś, czego nie zniszczy żaden ustrój. To porozumienie na poziomie
uczuć. Tak czułem w 1985 roku i tak czuję teraz. Może jest coś we mnie, może w
was? Bóg jeden wie. Ale nie mam żadnych wątpliwości, że to wciąż jest.
ANJANI
THOMAS:
Za każdym razem zgotowano nam w Polsce niezwykle ciepłe przyjęcie. Takie
rzeczy pamięta się latami. (po polsku) Cieszę się, że tu jestem.
LEONARD COHEN:
Mam nadzieję, że tu wrócimy. To niezwykły kraj i niezwykli ludzie.
|