Maciej Zembaty: Do Cohena trzeba dojrzeć
Jacek Skolimowski

   Legendarny kanadyjski artysta po raz drugi przyjeżdża do Polski. W poniedziałek występuje we wrocławskiej hali stulecia, w środę zaśpiewa na warszawskim Torwarze. 
   
O swoim pierwszym spotkaniu z Leonardem Cohenem i problemach z tłumaczeniem jego tekstów opowiada DZIENNIKOWI Maciej Zembaty.

                                   
                            
W Sandomierzu z moją Córką    fot. Michał Leszczyński

JACEK SKOLIMOWSKI: Od czasu ostatniego koncertu Cohena minęły blisko 23 lata. Czy uważasz, że tym razem na jego koncerty przyjedzie inna, młodsza publika niż wtedy?

MACIEJ ZEMBATY: Na pewno oprócz starych fanów, pojawi się też wielu młodych ludzi. Widzę to chociażby na przykładzie moich synów. W młodości nie znosili oni Cohena, a teraz mają koło trzydziestki i stali się wielkimi wielbicielami jego twórczości. Jego piosenki zdumiewająco przekraczają granice pokoleń i będzie się go zawsze słuchało tak jak Hendriksa czy Joplin.

Na czym polega różnica w odbiorze jego twórczości przez twoje pokolenie i to młodsze?

Myślę, że jego twórczość najlepiej odbiera się indywidualnie, przez pryzmat własnych doświadczeń. U nas trafił w sytuację stanu wojennego. Ludzie, którzy stracili nadzieję, wpadli w depresję. W jego tekstach są dwa wielkie tematy - miłość i alienacja. A my wyobcowani w świecie realnego-socjalizmu potrzebowaliśmy jak powietrza tej wolności, o której pisał. Dlatego piosenki Cohena były śpiewane w kościołach i na podziemnych koncertach. Kilka razy w Krakowie odbył się nawet festiwal cohenowski organizowany przez studentów Akademii Górniczo-Hutniczej

Jasne, popularność Cohena w narodzie polskim to mimo wszystko fenomen. Czy było to zjawisko powszechne czy raczej ograniczone do kilku środowisk?

Wiesz, w 1984 roku mojej płyty "Alleluja" sprzedało się ponad 300 tysięcy egzemplarzy, a do dziś zebrałoby się pewnie trzy razy tyle. Jego twórczość ograniczała się do pewnego zamkniętego kręgu wtajemniczonych. Słuchanie jego było zarezerwowane w Warszawie może dla dwudziestu osób, ale ja nie lubię sytuacji elitarnych. Zacząłem nadawać jego muzykę w Trójce, tłumaczyć teksty, bo znajomość języka angielskiego była bardzo ograniczona. Śpiewałem też jego utwory na estradzie. Podobnie robił Jacek Kleyff, przekonałem też Johna Portera i Olgę Ostrowską (dzisiejszą Korę), żeby robiła mi tak zwane chórki. A w międzyczasie jednym z hymnów solidarności stał się "Partyzant"

Jak do tego doszło?

Otóż, kiedy w 1981 zostałem dyrektorem artystycznym Przeglądu Piosenki Prawdziwej w Gdańsku, postanowiłem ściągnąć do Gdańska Cohena. Udało nam się nawet złapać go w Barze u Billa, który był wtedy na Hydrze jedynym miejscem z telefonem. Udało się nam go przekonać, że Lech Wałęsa zaprasza go do Gdańska. Mieliśmy stworzyć most powietrzny Ateny - Warszawa - Gdańsk. Niestety urzędnik z ambasady w Atenach nie pojawił się na lotnisku z obiecaną wizą i Cohen, obrażony wrócił do domu. W tej sytuacji sam musiałem zaśpiewać "Partyzanta" i tak się wszystko zaczęło.

Pamiętasz jak już przyjechał do Polski i wystąpił w Kongresowej?

Jasne. Pierwsze co zrobił podczas koncertu, to podziękował Rosjanom za to, że wybudowali specjalnie dla niego tą wspaniałą salę. Publiczność była podzielona na dwa obozy - opozycyjny i ten drugi. Co prawda na początku Cohen wprowadził lekką konsternację, bo powiedział, że nie zamierza angażować się w tutejsze spory. Uważa, że "ciało potrzebuje dwóch nóg - lewej i prawej - żeby mogło się poruszać we właściwym kierunku". Potem jednak wypowiedział słowo "solidarity" i zrobiło się fajnie. Po koncercie poszedłem za kulisy na szklaneczkę Valenci, jedynego przyzwoitego czerwonego wina, jakie można było znaleźć w Peweksie.

Miałeś okazję poznać go bliżej podczas tej wizyty?

Tak, dzięki mojemu znajomemu udało mi się od razu dostać do Leonarda na lotnisku. Nie wiem w jaki sposób, ale od razu rozpoznał mnie i Maćka Karpińskiego wśród tłumu dziennikarzy jako swoich tłumaczy. Zaproponowaliśmy mu wspólny lunch, więc nie rozmawiał już z nikim z telewizji tylko od razu pojechał do Victorii. Tam usiedliśmy w restauracji Boryna. Zapaliliśmy papierosy i gadaliśmy. Od razu poprosił, żebyśmy przeszli na ty i mówili do niego Lenny - co nie przechodziło nam łatwo przez gardło. Zamówiliśmy dla niego kołduny, ale jego spotkanie z polską kuchnią zakończyło się po pierwszym z nich. Potem ruszył w trasę do Poznania, Wrocławia, Gliwic (błąd: Zabrza - przyp. AP) i wrócił do Warszawy.

Podobno po wizycie w Polsce został na jakiś czas czas objęty zapisem cenzury?

Tak, ale nie trwało to długo. Było to efekt akcji, którą wymyślił Jacek Kuroń. Cohen przyjechał tutaj na zaproszenie Pagartu i władze chciały go sobie zawłaszczyć. Na to my nie pozwoliliśmy. Najpierw zorganizowaliśmy dla niego bal opozycji i spotkanie z ambasadorem Kanady. A potem przed odlotem, opowiedziałem mu o strajku głodowym, który trwał w obronie studenta Gałuszki. Został on aresztowany za odmowę odbycia służby wojskowej. Jako pacyfista domagał się umożliwienia odbycia służby zastępczej, bez munduru i broni. Na naszą prośbę Cohen zgodził się poprzeć Gałuszkę i wysłał z samolotu depeszę do Generała Jaruzelskiego. Było w niej zdanie "Oby Bóg zmiękczył serce Faraona". My to szybko nagłośniliśmy i puściliśmy informację w świat. Była z tego niezła afera.

Przez kolejne lata wiele osób próbowało zajmować się Cohenem, ale twoje tłumaczenia okazały się najlepsze. Miałeś na nie jakiś sposób?

Wiedziałem, że tłumaczenie poezji nie jest kwestią znajomości języka, lecz raczej empatycznej umiejętności znalezienia w sobie emocjonalnej identyfikacji z tłumaczonym autorem. Dlatego były na początku takie utwory, których nie odważyłem się tłumaczyć, bo bagaż doświadczeń leżących u ich podstaw był dla mnie niedostępny. Co mogłem wiedzieć o wojnie, narkotykach albo próbach samobójczych?! Musiałem sam to przejść, żeby to zrozumieć.

Zgoda, ale czasem twoje wersje były dosyć karkołomne. Na przykład słynny neologizm "Tańcz mnie po miłości kres".

Uważam, że to akurat dobre rozwiązanie, bo przez cały tekst pojawiają się kolejne formy: "wtańcz" i "odtańcz". Niestety trudno było czasami we właściwy sposób przetłumaczyć i dlatego trzeba było dodać kilka sylab, żeby oddać Cohena. Nie jestem zadowolony na przykład z refrenu "Zuzanny". Nie potrafię przetłumaczyć zwrotu "perfect body", tak, by zgadzało się z muzyką. A chodzi o to, żeby można było śpiewać nie gubiąc sensu. Na przykład harcerze grają przy ogniskach tzw "zielony ogarek", piosenkę, która u Cohena nosi tytuł "One of us cannot be wrong". Tekst trochę zmieniłem, ale duch pozostał.

Często zdarzało ci się ingerować w tekst oryginalny?

Rzadko, ale na przykład dopisałem dwie zupełnie nowe zwrotki do "Zabłąkanego Kanadyjczyka", śpiewanej przez niego starej ludowej piosenki separatystów z Quebec. Gdy się narodziła podczas ostatniej zbrojnej rebelii, w tym samym czasie w Polsce trwało Powstanie Styczniowe. Zdarzały się też inne interpretacje jak w "Kończyć czas" - "Byle pijak, byle menda, szczerzy do niej się jak Linda, kiedy skrzypek zajebiście skrzypi w takt..."

A jak często u innych tłumaczy pojawiają się błędy, czy nieporozumienia?

To się zdarza. Dotyczy to zresztą nie tyle samych tekstów, ile ich błędnej interpretacji. Na przykład niewiele osób wie, że Cohen ma wspaniałe poczucie humoru. Nie są jednak w stanie zaakceptować u niego cudownej ironii. Jego teksty są często dołujące, ale mimo to zabawne. Poza tym często ludzie odrzucają biseksualizm obecny w jego życiu osobistym, o którym szczerze pisze. Trzeba umieć pogodzić się z faktem, że "Słynny niebieski prochowiec" nie jest pijacką piosenką o miłości kobiety i mężczyzny, ale dramatycznym zwierzeniem. Chodzi o biseksualny trójkąt. Ona, jej mąż i kochanek żony. Mąż nie jest jednak zwykłym rogaczem rodem z płaskich dowcipów. Jest zdradzany, ale pożąda kochanka wiarołomnej małżonki. Oto prawdziwa komplikacja godna wspaniałego wiersza. Ja też nie wiedziałem tego od razu, bo niestety jestem heteroseksualny aż do bólu. Dopiero długa rozmowa z Lennym pomogła mi zrozumieć.

Która płyta Cohena jest ci najbliższa?

Dla mnie najważniejsza jest "The Future". Pojawiła się, gdy przeżywałem naprawdę trudne chwile. Po wielu latach rozstałem się z największa i jedyną miłością mojego życia. Ponad to spotkałem się twarzą w twarz ze śmiercią. Spowodowałem poważny wypadek samochodowy, który przeżyłem chyba tylko cudem. Po operacji leżałem w szpitalu, byłem dokładnie zagipsowany i słuchałem tej płyty. Myśl, że mam przed sobą kolejne tłumaczenie trzymała mnie przy życiu. Poza tym sytuacja polityczna w kraju szła ku lepszemu. W powietrzu czuło się już nadchodzące Wielkie Zmiany. Pamiętam, że słowa "Democracy is coming to the USA" przetłumaczyłem po prostu jako "Demokracja nadchodzi do krainy tej", jakby odnosiły się do nas tu i wtedy.

W jakiej formie jest Cohen obecnie?

Co prawda wielokrotnie próbowano go już uśmiercić, ale moim zdaniem zachowuje wysoką formę poetycką. Problemem jest jednak pracująca z nim obecnie Anjani, która, zdaniem wielu, nie jest dla niego godnym partnerem muzycznym. Dzięki Sharon Robinson i wspólnej płycie "Ten New Songs" wspiął się na szczyty sławy i bogactwa, z których runął w otchłań długów i upokorzeń. Z drugiej strony Cohen musi współpracować z dziewczynami, które wnoszą do jego nagrań i koncertów niezbędny pierwiastek kobiecy. Moim zdaniem pełny wymiar Cohena bez kobiecego głosu nie istnieje. Ale nawet jeśli przestanie śpiewać, to będzie pisał wiersze i pozostanie jednym z najwybitniejszych poetów stąpających po Ziemi.