Leonard Cohen czyli wizyta trubadura
Zygmunt Kiszakiewicz


1982 

  "Cohen to człowiek dyskretny, prawie tajemniczy" - pisze Yves Bigot, biograf artysty. - "Czy na greckiej wyspie Hydra, czy w Nashville, Nowym Jorku lub w rodzinnym Montrealu, nie zobaczycie go na wytwornych przyjęciach, premierach czy wernisażach, nie spotkacie go ani na coctail-party, ani w dyskotece..."

  Na ośmiu albumach płytowych, w swych wierszach, powieściach i filmach Leonard Cohen zawarł poetycką wizję otaczającego go świata: nie stronił od spraw życia i śmierci, od miłości i od polityki... Zdołał się stać żywą legendą, jednym z idoli młodego pokolenia intelektualistów i beniaminkiem bohemy artystycznej, ale tak na dobrą sprawę nigdy dotąd nie miał prawdziwego "hitu".

  I oto w ostatnich tygodniach zdaje się podążać w ślady Stevie Wondera, o którym krytyk "New York Timesa" napisał, że "jest już tak wielki, że może sobie pozwolić  n a w e t  na przebój". Jednakże twórca "I just called to say I love you", zanim jego piosenka z filmu "The Woman in Red" podbiła wszystkie dyskoteki i sale dancingowe, znany był milionom entuzjastów czarnej muzyki na obu półkulach. O Leonardzie Cohenie można powiedzieć - trawestując aforyzm Wojciecha Giełżyńskiego, dedykowany naszej Ewie Demarczyk - iż "jest największym poetą piosenki na świecie, tylko świat o tym nie wie ! "

  Istotnie publiczność Leonarda Cohena do niedawna była dość elitarna - jego songi "śpiewane monotonnym, nie kształconym głosem, wspomaganym skromniutkim akompaniamentem" nie trafiały na antenowe listy przebojów., a i z publicznością "na żywo" nie zwykł był spotykać się w wielkich salach sportowo-widowiskowych (jak wyliczył Andrzej Marzec z Pagartu, animujący koncerty kanadyjskiego artysty w Polsce, największa sala podczas jego najnowszego europejskiego tournée była w Lizbonie i mieściła niewiele ponad 4000 widzów, najmniejsza - bodajże w Hanowerze - obliczona była na 1800 słuchaczy)...

  A jednak utwór  z najnowszej płyty długogrającej ulubieńca elity intelektualnej i młodych pacyfistów z kręgu "zielonych" - "Various Positions", zatytułowany "Dance Me to the End of Love" stał się numerem 1 kawiarń, dancingów i programów radiowych, przynosząc autorowi popularność w kołach, o których względy nigdy nie zabiegał: wśród promotorów modnych shows w telewizji, u autorów list przebojów i u specjalistów od sensacji towarzyskich w wielonakładowych magazynach ilustrowanych... Ale utwór ten jest tylko pojedynczym "szkiełkiem" w wielobarwnej mozaice, której twórcą jest 51-letni Kanadyjczyk, potomek imigrantów ze wschodniej Europy.

  Urodzony 21 września 1934 roku w Montrealu - ukończył tamtejszy uniwersytet w 1955 roku, zdobywając jako absolwent filologii angielskiej renomę wielkiej nadziei literatury kanadyjskiej. Jego pierwsze tomiki "Let Us Compare Mythologies" i "The Spice-Box of Earth" przyniosły mu specyficzny i w sumie niełatwy status "młodego, dobrze zapowiadającego się". Związane z owym statusem nadzieje stały się faktem na początku lat sześćdziesiątych, gdy ukazały się dwie powieści: "The Favorite Game" (1963) i "Beautiful Losers" (1966), rozsprzedane w nakładach 300 tysięcy każda i zaliczone z miejsca przez krytykę  do klasyki współczesnej literatury Kanady, jako kraju wielu niezwykle ciekawych i różnorodnych społeczności etnicznych. Do katalogu wybitnych dzieł Cohena doszły wkrótce jeszcze dwa zbiory poezji, wyróżniające się charakterystyczną ironią widoczną już w pełnych przewrotności tytułach: "Flowers for Hitler" (Kwiaty dla Hitlera) i "Parasites of Heaven" (Pasożyty nieba)...

  Ekscytujący dotąd głównie "jajogłowych", stał się Leonard Cohen bożyszczem młodzieży, kontestującej nie tylko w obrębie akademickich campusów, przede wszystkim dzięki swoim piosenkom. Pisze Yves Bigot: "Kochał muzykę od najwcześniejszych lat , już jako członek zespołu grającego w stylu country - The Buckskin Boys. Od połowy lat sześćdziesiątych zainteresował się muzyką folk. W roku 1967 ukazała się płyta "The Songs of Leonard Cohen" - arcyciekawy album, na którym klasyczna poezja harmonizuje doskonale z rockiem... Za muzyką z tej płyty kryły się nie tylko dokonania Boba Dylana, Jimmiego Hendrixa czy Beatlesów, lecz także ówczesne rozruchy na tle rasowym, demonstracje studenckie i wojna w Wietnamie..."

  Dołączył zatem Cohen do innych głośnych bardów "lata pożarów", stał się jednym z ulubieńców "dzieci kwiatów" i jedną z kluczowych postaci kryjących się za ideologią pacyfistyczną w wydaniu generacji lat sześćdziesiątych. Pieśni takie, jak: "Suzanne", "Hey, that's no way to say good-bye" czy "Bird on The Wire", trafiają do repertuaru Judy Collins, Joan Baez i Joe Cockera. Owacyjnie przyjęty zostaje zarówno jego recital w paryskiej Olimpii, jak i występ na wyspie Wight, podczas festiwalu rockowego z udziałem supergrup The Who i The Doors. Wtedy też ukazał się album "Songs of Love and Hate", tworząc trzeci człon trylogii, zapoczątkowanej przez "Songs of Leonard Cohen" i "Songs from a Room".

  "Muzyka zawsze kryła się za moimi słowami" - zwierza się pieśniarz-filozof, poeta-muzyk, aktor-gitarzysta... "Ludzie powtarzają, ze jestem bardzo przeciętnym muzykiem, bo obracam się stale wokół trzech akordów, myślą, że niczego więcej nie potrafię... To nieprawda. Wiem jak grać "piątki" i "siódemki". Po prostu postanowiłem dążyć do maksymalnej prostoty" Płyta "Live Songs", nagrana podczas koncertu potwierdza tę tezę. "Joan of Arc", "Famous Blue Raincoat", "Last Year's Man" poszerzają kolekcję małych arcydzieł Cohena.

  W 1972 roku ukazuje się kolejny tom Leonarda Cohena "The Energy of Slaves", a niespełna dwa lata później duża płyta "New Skin for the Old Ceremony", będąca w dyskografii twórcy "The Stranger Song" muzycznym krokiem do przodu: bogatsza niż kiedykolwiek przedtem aranżacja, synkopowane rytmy i jazzowe nastroje, anonsowane jak gdyby we wcześniejszych "kawałkach" - "Tonight will be fine" i "Diamonds in the Mine".

  Po kilkuletnim milczeniu Cohen powraca w towarzystwie Phila Spectora, producenta albumu "Death of a Ladies' Man"  z  1977 r.  Potwierdza się jednak,  ze współpraca dwóch
o d r ę b n y c h  indywidualności oznacza ryzyko kraksy dla każdej z nich ! Płyta mimo błyskotliwego, cohenowskiego tytułu i mimo udziału w nagraniach Boba Dylana i Allena Ginsberga jako "Guest-stars", okazuje się w końcu niewypałem.

  Jeff Bateman, inny biograf Leonarda Cohena analizuje tę porażkę jako przyczynę kolejnej przerwy w twórczości "kanadyjskiego trubadura pieśni i wiersza". Cohen pojawia się w 1980 roku w dobie rozkwitu punk-rocka i nowej fali, by zaskoczyć wszystkich albumem RECENT SONGS, w którym programowo "niemodne" nagrania kontrastują z przekornym tytułem i popularnym u progu lat osiemdziesiątych soundem. To samo można powiedzieć w pewnym sensie o najnowszym albumie artysty "Various Positions", a już napewno o utworze "Dance Me to the End of Love" ... Twórca filozofującego evergreenu "The Sisters of Mercy" ukazuje najrozmaitsze z możliwych "pozycje" artysty we współczesnym skomplikowanym świecie...

  To samo czyni w licznych swoich filmach, począwszy od "Mr Cabe and Mrs Miller" (sundtrack) do obrazu starego mistrza Roberta Altmana przez autobiograficzne "Ladies and Gentleman... Mr Leonard Cohen", rejestrowane na koncertach "Bird on the Wire", aż po najnowszy, zrealizowany w technice video, półgodzinny obraz "I am a Hotel". Nie porzuca również maszyny do pisania: jego ostatnia książka nawiązuje do wspomnianego już arcydziełka muzycznego i nosi tytuł "The Book of Mercy", zaś sam Leonard Cohen zabiera się do pracy nad swoją pierwszą... pop-operą, która nosić będzie tytuł "The Meery-go-Man".

  Polski Pagart, który zdołał uwieńczyć sukcesem zabiegi o sprowadzenie znakomitego artysty do Poznania, Wrocławia, Zabrza, Warszawy, gdzie Leonard Cohen zakończy swoje krótkie tournée występem 22 marca br. w Sali Kongresowej, nie był w stanie załatwić ani  j e d n e g o  slajdu na potrzeby tygodników ilustrowanych... Twórca "Dance Me to the End of Love" wyraził jednak zgodę na obecność fotoreporterów podczas pierwszych dziesięciu minut każdego z jego czterech koncertów w Polsce /.../.