Ten sam Leonard Cohen
Witold Turant

  Tak się złożyło, że wszystko lub prawie wszystko, co powiedziano i napisano w środkach masowego przekazu z okazji polskiego tournee Leonarda Cohena (przypomnijmy: koncerty w Poznaniu, Wrocławiu, Zabrzu i Warszawie) odnosiło się głównie do, że tak to określę, pieśniarsko - estradowej części niezwykle bogatej osobowości twórczej tego wykonawcy. Na dalszy nieco plan zeszła, mało skądinąd w naszym kraju znana twórczość i prozatorska Cohena. Mówiono jedynie, że jest on najbardziej znanym, jeśli nie najwybitniejszym poetą kanadyjskim.
  Debiutował w 1956 roku zbiorem wierszy zatytułowanym "Let Us Compare Mythologies" ("Porównajmy mitologie"). Duże wrażenie na odbiorcach zrobiła wyobraźnia poety, która zarówno w pierwszym, jak i w kolejnych zbiorach jego wierszy stanowi pomost łączący tradycje różnych narodów, różnych kultur. Cohen pochodzi z rodziny żydowskich emigrantów z Wileńszczyzny i wątki związane z tymi tradycjami stanowią bardzo wyraźny element nie tylko wierszy zawartych w "Let Us Compare Mithologies", ale także w zbiorach "The Spice-Box of Earth" z 1961 r. ("Urna z ziemią"), "Flowers for Hitler" z 1964 roku, "Parasites of Heaven" z 1966 roku ("Pasożyty nieba") czy w zbiorze "The Energy of Slaves" ("Siła niewolników") wydanym w 1972 roku.
   W większości utworów poetyckich Cohena świat jawi się jako chaos zagrażający jednostce. W dzisiejszym świecie w którym jesteśmy zalewani informacjami, w którym przenosimy się z miejsca na miejsce w takim tempie, iż twarze ludzi już po kilku dniach tracą w naszej pamięci wyrazistość, w której wydarzenia historyczne, nawet te z niedawnej przeszłości zdają się gwałtownie tracić znaczenie czy wręcz wiarygodność, trudno jest człowiekowi zachować tożsamość. Jednym z czynników porządkujących jest dla Cohena religia, choć może raczej należałoby powiedzieć "Bóg", ponieważ w wielu wierszach należących do nurtu religijnego przedstawia spustoszenie wywołane w ludzkim umyśle przez wiarę nie zawierającą w sobie miłości. Jedną z postaci często pojawiających się w jego wierszach jest Chrystus, jako symbol miłości odrzuconej przez tych, których ukochał. Pomimo jego śmierci, walka miłości z nienawiścią trwa. W wierszu "Prayer for Messiah" ("Modlitwa za Mesjasza") jest mowa o tym, że aby miłość zwyciężyła, kruk musi umrzeć za gołębicę. Jest to bardzo ważny moment w rozważaniach nad twórczością Cohena, bowiem właśnie miłość jest kolejnym czynnikiem porządkującym chaos wokół nas. Oczywiście nie tylko miłość w jej sakralnym rozumieniu.
   Wreszcie historia i społeczeństwo. Ludzie nie znający miłości wyrządzają sobie nawzajem wiele krzywd. Wyrządzają krzywdę sami sobie. W dziejach ludzkości wiele jest przykładów. Ale ludzkość ma krótką pamięć. W wierszu "A Migrating Dialogue" ("Wędrujący dialog") mowa m. in. jest o tym, że ostatnia wojna światowa  jest w pamięci ludzkiej jeszcze czymś w miarę realnym, ale czy była kiedyś pierwsza wojna światowa?, to nie jest już takie pewne. Czy była wojna w Hiszpanii? Możliwe. Odzywa się także drugi głos tego dialogu:

 "Napoleon był słodkim brutalem
Hiroszima to japoński wyrób z papieru
Myślę, że powinniśmy pozwolić popiołom spać spokojnie"

A wcześniej ten sam głos mówił:

"A kuku, panienko, mydło z ludzi.
To się nigdy nie wydarzyło.
O, zamki na Renie.
O, blond SS.
Nie wierzcie wszystkiemu, co widzicie w muzeum".

  Wspomnienia o "holocauście" powracały w wierszach Cohena szczególnie wyraźnie gdy w Wietnamie trwała wojna. Temu wątkowi "historycznemu" towarzyszy niechęć i nieufność przemądrzałych polityków, którzy uszczęśliwiają ludzi na siłę i decydują za nas, co dobre, co złe. W wierszu "Propaganda" m. in. ich właśnie obarcza poeta odpowiedzialnością za to, że życie współczesnych społeczeństw jest tak ubogie, a naszymi doradcami w chwilach, gdy dokonujemy moralnego wyboru, są mass-media podpowiadające nam rozwiązania w czyimś interesie. Wszystko to sprawia, iż człowiek jest osamotniony i skazany na nierówną walkę, której wynik nie trudno przewidzieć.
  Jeden z kanadyjskich krytyków nazwał wiersze Cohena "ekstatycznie lirycznymi". Jest wiele prawdy w sformułowanym określeniu, ale są także wiersze, w każdym razie większość z nich, bardzo osobiste. Nie ułatwia to ich zrozumienia. Bywa tak, że czytelnik podziwia piękny obraz stworzony przez poetę, ale nie jest w stanie do końca go zrozumieć. Nadaje to poezji Cohena pewną tajemniczość i podkreśla jego indywidualność.
   Sądzę, że właśnie owo piętno indywidualności sprawiło, iż dostrzeżono go jako poetę w czasach dosyć szczególnych. Zadebiutował bowiem, jak już wspomniałem, w roku 1956, kiedy to literatura tworzona przez pisarzy tzw. beat-generation przeżywała swój rozkwit. Jack Kerouac, Allen Ginsberg i Lawrance Ferlinghetti wkraczali do panteonu młodej literatury amerykańskiej, a praktycznie całej anglojęzycznej i właśnie oni wywierali piętno na wielu ówczesnych a także późniejszych debiutach, również poza granicami Stanów Zjednoczonych np. w Wielkiej Brytanii. Cohen także był i jest pod wpływem tego nurtu literackiego, ale głównie przejawia się ten wpływ w sferze poetyckiego tworzywa, którym jest dla niego, podobnie jak dla jego nieco starszych kolegów po piórze zza południowej granicy, cała otaczająca rzeczywistość. Natomiast najpełniej jego indywidualność realizuje się w stylu, czyli w sposobie przedstawiania tej rzeczywistości. Jest romantyczny, wrażliwy, czasem brutalny, czasem gorzki, ale zawsze jest sobą. W poezji i w prozie, napisał bowiem także dwie powieści - "The Favourite Game" ("Ulubiona gra") w 1963 roku i "Beautiful Losers" ("Piękni przegrani") w 1966 r. (...) Te dwie książki ugruntowały jego pozycję literacką, ale klucza do jego ogromnej popularności w całym świecie należy chyba szukać gdzie indziej. Nie pomniejszając wartości form literackich uprawianych przez Leonarda Cohena, o których była już mowa, trzeba powiedzieć, iż największy rozgłos i sławę zyskał sobie jako autor i wykonawca pięknych i nastrojowych piosenek, dla których przymiotnik "poetyckie", choć nieco wyświechtany, jest jednak jak najbardziej na miejscu.
   W czasach jego książkowego debiutu zaistniało jeszcze jedno zjawisko, którego wpływ na całą współczesną kulturę jest ogromny, choć wciąż jeszcze trudny do precyzyjnego określenia. Mam tu na myśli eksplozję rock and rolla oraz karierę jednej z największych gwiazd tej muzyki - Elvisa Presleya, którego Cohen, jak sam często twierdzi, cenił i podziwiał. Jako śpiewający poeta zadebiutował dopiero w połowie lat sześćdziesiątych ale udało mu się to, co nie udało się poetom "beat - generation". Oni wspaniale opisywali muzykę swego pokolenia - jazz, a nawet wprowadzali do swych utworów trazzowanie jazzowe, natomiast nigdy nie zintegrowali w pełni tej muzyki ze swą poezją, choć oczywiście chętnie i często recytowali swe wiersze, potęgując ich nastrój jazzową improwizacją. Cohen - piosenkarz stopił w jedną całość muzykę swego pokolenia - rock and roll i wspaniałą poezję. 
  Udało mu się stworzyć coś, co prawie od dwudziestu lat przełamuje bariery różnic językowych, społecznych, kulturowych. Jak osiągnął to, iż w świecie komercji i wyścigu o ilość sprzedanych egzemplarzy płyt nie stracił nic ze swego poetyckiego przesłania i z swej indywidualności jest tajemnicą jego i jego talentu. Nagrywa płyty raczej rzadko - przedostatnia "The Recent Songs" ukazała się w 1980 roku. Ostatnia jego płyta "Various Positions" trafiła do słuchaczy pod koniec 1984 roku. Obie płyty odniosły sukces artystyczny, a także rozeszły się w wielkich nakładach na całym świecie.
  Koncert w Zabrzu rozpoczął się jednym z dawniejszych utworów poety "The Bird On The Wire" - melancholijną balladą o człowieku, który bronił swej niezależności. Nastrój, trochę tajemniczy, bardzo poważny, choć bez dystansu do publiczności podkreśla skromna, ale znakomicie przygotowana oprawa świetlna. Doskonale spisywał się akompaniujący Cohenowi zespół. Muzycy podporządkowali swoje umiejętności i predyspozycje klimatowi utworów poety. Później następowały po sobie starsze i nowsze ballady doskonale znane publiczności zebranej w Domu Muzyki i Tańca, witane entuzjastycznymi brawami. Przyznać trzeba, że publiczność zaprezentowała się z najlepszej strony, nie wykraczając w okazywaniu entuzjazmu poza ogólnie przyjęte normy, co na rock and rollowych koncertach nie często się zdarza, a na zakończenie, po kilkakrotnych bisach zgotowała wykonawcy długotrwałą "standing ovation". Przyznam, że niemłody już przecież poeta zaskoczył mnie doskonała kondycją artystyczną, a także fizyczną (koncert trwał ponad trzy godziny). Wiele jego utworów zabrzmiało na żywo znacznie lepiej niż na płycie, m. in. ballada "The Law". Szczególnej wymowy nabrał specjalnie zapowiedziany przez poetę utwór "The Partisan" jedyny w repertuarze poety, który nie wyszedł spod jego pióra. Wreszcie, jako jedną z ostatnich zaśpiewał Cohen balladę pochodzącą ze swej ostatniej płyty, zdecydowanie najlepszą ze wszystkich dziewięciu nagrań na niej zawartych - "If It Be Your Will". Później, czwarty był to już chyba bis - raz jeszcze "The Bird On The Wire" - i tak zakończył się ten koncert, który wszystkim obecnym tam pozostanie chyba na długo w pamięci.      Możliwość porównania tego, co od wielu lat znało się tylko z płyt z tym, co Cohen prezentuje na estradzie obecnie, była fascynująca, jednakże zawsze istnieje w takich sytuacjach pewien niepokój, że hołubiony od dawna mit zbudowany na wyobrażeniu jedynie, bezlitosna rzeczywistość obnaży, jak dzienne światło kiepski makijaż. Jednakże tym razem już po drugim, czy trzecim utworze wiedziałem, że się nie zawiodłem. I jeszcze jedno uświadomiłem sobie, gdy poeta zniknął za kulisami: na płycie, na estradzie, w tomiku wierszy jest ten sam Cohen, nie ma podziału na proste tekściki piosenek i wielką poezję dla wydawnictw - tu i tam jest ten sam WSPANIAŁY ARTYSTA.