LEONARD COHEN NA CD I DVD. Znakomity ubiegłoroczny koncert
nagrano w Londynie.
W Warszawie było podobnie. Ci, dla których zabrakło biletów,
nareszcie mogą go zobaczyć.
Warszawa 1.10.2008 Londyn
17.07. 2008 (okładka DVD)
To była długo oczekiwana
pierwsza trasa Kanadyjczyka od 1994 roku. Po latach przyznał, że był
wtedy w fatalnej kondycji. Opóźniał rozpoczęcie koncertów. Przed
wyjściem na estradę wypijał dla kurażu co najmniej dwie butelki
wina. Tymczasem od pierwszej chwili londyńskiego show widać, że
znajduje się w życiowej formie. Jego twarz promienieje.
Poetycka melorecytacja
Ale najbardziej imponuje skromność i
estradowy savoir-vivre - w starym, dobrym stylu. Ubrany w
nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur zanim zacznie rozmawiać z
widzami - zawsze zdejmuje z głowy kapelusz. Zwraca się do nich per
kochani przyjaciele. I widać, że słowa płyną prosto z serca.
Mówi cichym, wibrującym głosem, za każdym razem potwierdzając
dystans do samego siebie. Podczas poprzedniego tournée
- mówi - był zaledwie 60 - letnim chłopcem owładniętym
szalonymi marzeniami. Potem przez lata leczył się z depresji
prozakiem, religią i filozofią. A życie i tak mnie dopadło - poituje,
robiąc aluzję do nieuczciwej meneżerki, która pozbawiła wokalistę
tantiem.
Na pierwsze od 14 lat światowe tournée
przygotował rewelacyjny repertuar. Zaczął od melancholijnego "Dance
Me to the End of Love", "The Future", "Ain't No Cure for Love" i "Everybody
Knows". Zgromadził znakomitych instrumentalistów. Po każdej piosence
dopieszcza ich zasłużonymi komplementami. Oni zaś odpłacają się mu
najpiękniejszymi solówkami.
Smutek muzyki portugalskiej wplótł w ballady Javier Mas grający na
12-strunowej gitarze. To on rozpoczął emocjonalną uwerturą flamenco
- "Who by Fire" - przejmujące, pochmurne, chwilami wręcz mroczne. W
tle śpiewu Cohena instrumentalny dialog z Portugalczykiem prowadził
Roscoe Beck. Mistrz country gitary pedal steel wniósł do piosenek
aurę tęsknoty.
Angielski
chórek
Jednym ze wspanialszych momentów
koncertu jest wyciszona, niemal szeptana kompozycja "In My Secret
Life". Przed "Hey, That's No Way to Say Goodbye" Cohen sam chwycił
akustyczną gitarę. "Anthem" recytuje. Nie ma wątpliwości: jest
jednym z największych poetów pośród muzyków.
Najbardziej magicznym utworem koncertu jest "Tower of Song".
Kanadyjczyk zrobił z tego estradową perełkę. Cała kompozycja jest
grana i śpiewana tak delikatnie, że ciszej chyba nie można -
tymczasem Cohen wywołuje na sali salwy śmiechu. Najpierw
melodeklamuje wersety ballady w asyście trzech śpiewających jak
anioły chórzystek. Nagle przerywa swoją partię, słucha ich
wniebowzięty o prosi, by towarzyszyły mu, gdy będzie szedł spać.
Rano. I przez cały dzień. Popadając w coraz większy zachwyt, pyta
słuchaczy, czy chcą poznać największą tajemnicę piękna
na ziemi. - Zdradzić ją wam ? Na
pewno chcecie ją poznać ? - stopniuje napięcie, wzbudzając
jeszcze większy aplauz. To
"Du, du, dam, dam !"
- wypowiada nareszcie śpiewany przez chórek refren, a widownia
odpowiada śmiechem.
Cohen zaśpiewał też z przejęciem "Suzanne", "The Partisan" i
najczęściej wykonywany przez innych artystów song "Hallelujah".
Rozkołysał się podczas "Take This Waltz". Finał jest wspaniały. To "So
Long, Marianne", dynamiczne "First We Take Manhattan" i taneczny "Closing
Time". A gdy gasną światła - na ekranie można przeczytać liścik od
mistrza. Z poważaniem Leonard Cohen. |