„Słyszałem o mężczyźnie, który słowa wymawia tak pięknie,
że mieć może każdą kobietę ledwie tylko wypowie jej imię” –
trudno stwierdzić, czy piszący te słowa 22-letni kanadyjski
poeta i pisarz Leonard Cohen, mógł wtedy przypuszczać, że
nadejdzie czas gdy te krótkie strofy, będą opisywały właśnie
jego osobę.
Dziś wśród przedstawicieli przynajmniej kilku pokoleń trudno
znaleźć kogoś, kto nigdy nie usłyszał tego nazwiska. Leonard
Cohen urodził się w 1934 r. w Montrealu w rodzinie żydowskich
imigrantów. Już od najmłodszych lat wiele wskazywało, że w
przyszłości zostanie jednym z najbardziej znanych „wojowników
słowa”. Gdy w szkole podstawowej nauczycielka poleciła jako
zadanie domowe napisać, kim każdy z uczniów chciałby zostać w
przyszłości, mały Leonard napisał jedno zdanie, które brzmiało:
„chcę zostać światowej sławy mówcą”. Jak później pokazało życie,
los Cohena zawsze był związany ze słowem, czy to pisanym, czy
też śpiewanym.
Zasadniczo do roku 1968 Cohen znany był szerszej publiczności
tylko w ojczystej Kanadzie i to jako poeta i powieściopisarz.
Wprawdzie podczas studiów na Uniwersytecie McGill w Montrealu
założył wraz z kolegami trio The Buckskin Boys, które grało
muzykę country z domieszką pop, ale główną pasją Leonarda,
jakiej oddaje się niemal bez reszty jest wciąż poezja, w której
niedoścignionym wzorem jest dla niego Federico Garcia Lorca.
Zmianę w życiu Cohena przynosi dopiero wspomniany rok 1968,
kiedy to podpisuje z wytwórnią Columbia Records swój pierwszy
kontrakt płytowy i gdy światło dzienne ujrzała jego debiutancka
płyta „Songs of Leonard Cohen”. Od tego czasu rozpoczyna się
jego pochód przez estrady świata, jako śpiewającego poety i
barda pokolenia. Głos z zakamarków duszy
Tematyka, jaką porusza w swych piosenkach na przestrzeni lat,
czyni z niego śpiewającego filozofa ludzkiej egzystencji, który
penetruje najmroczniejsze zakątki duszy do tego stopnia, że co
złośliwsi krytycy mawiali, iż do każdej płyty Cohena powinna być
dodawana gratis paczka żyletek. Mimo, że określany był jako
„poeta rozpaczy”, to główny wątek jego twórczości stanowią pewne
uniwersalne typy doświadczeń, jakie każdy z nas przeżywa w
rozmaitych etapach swego życia. Cohen swym niskim, kojącym
głosem śpiewa o tym, co dotyka człowieka w sposób najbardziej
bezpośredni – o jasnych i ciemnych stronach miłości, odwiecznej
walce kobiety i mężczyzny, o wolności, przyjaźni i braterstwie,
o śladach Boga w świecie. Pyta w swych piosenkach, czy można być
wiernym kobiecie i jednocześnie wiernym sobie, szuka odpowiedzi
na wciąż powtarzane przez kolejne pokolenia pytania o sens
istnienia, jest piewcą wolności i wrogiem wszelkiego ucisku.
Śpiewając, że w swym najgłębszym rdzeniu człowiek zawsze
pozostaje samotny, zyskuje sobie miano największego „strażnika
samotności” w muzyce i poezji. Dzięki tej specyficznej optyce
jego twórczości, wielu uważa go za nudziarza i mistrza „piosenki
depresyjnej”, jednak w najmniejszym stopniu nie przeszkadza to
Cohenowi w zapełnianiu po brzegi wielotysięcznych sal, podczas
jego tras koncertowych po całym świecie (w tym również w Polsce
w 1985 r.).
Słuchając dyskografii Leonarda Cohena, niemal wszyscy są
zgodni, że pod względem muzycznym istnieje „wczesny Cohen” oraz
„późny Cohen”. Do „wczesnego” zalicza się płyty od „Songs of
Leonard Cohen” do „Recent Songs” z wyłączeniem „Death of the
Ladies’ Man”, która to płyta była owocem współpracy Cohena z
producentem Philem Spectorem. Jako że Spector znany był z
zamiłowania do muzycznych eksperymentów, dlatego eklektyczne
bogactwo dźwięków słyszalne na tym krążku stwarza wiele
trudności z zakwalifikowaniem go do któregoś z okresów
twórczości Cohena. Natomiast tzw. „późny Cohen” obejmuje płyty
od „Various Positions” do ostatniej „Dear Heather”. Zasadnicza
różnica między tymi dwoma okresami w jego twórczości dotyczy
sfery instrumentalno- aranżacyjnej. „Wczesny Cohen” to piosenki
wykonywane przy akompaniamencie gitary akustycznej z delikatnym
wsparciem zespołu instrumentalnego, natomiast „późny Cohen” to
muzyka, która musiała sprostać wyzwaniom dekady lat
osiemdziesiątych, dlatego została wzbogacona o instrumentarium
elektroniczne, rozbudowaną sekcję rytmiczną itp.
W piosenkach jak w życiu. Bogactwo tematyki w piosenkach
Cohena miało swe źródło w intensywnym życiu ich autora. Cohen
słynął z niezliczonych romansów, lecz mimo iż miał rzesze kobiet
nigdy się nie ożenił. Kobietą, która miała go przy sobie
najdłużej była Suzanne Elrod, która urodziła mu dwoje dzieci –
Adama i Lorcę. Cohen często zmieniał miejsce zamieszkania, nie
był skory do zapuszczania korzeni. Po latach powie o sobie:
„Jestem hotelem”. Był czas że swoje słynne depresje i ataki bólu
istnienia usiłował uśmierzać kobietami i Prozakiem. Jedno i
drugie nie przynosiło jednak oczekiwanych efektów, czego owocem
był fakt, że w 1993 r. po swym kolejnym nieudanym romansie z
amerykańską aktorką Rebeccą De Mornay poszukał ukojenia w
buddyjskim klasztorze na Mount Baldy, gdzie spędził 6 lat. Gdy w
2001 r. przy okazji wydania płyty „Ten New Songs” zapytano go
dlaczego ktoś, kto tak pięknie śpiewał o miłości nigdy jej nie
znalazł, odparł: „Chyba dlatego że zawsze miłość myliła mi się z
pożądaniem”. Jednak dwie ostanie płyty Cohena („Ten New Songs” i
„Dear Heather”) brzmią jak spowiedź człowieka, który w dniach
swej starości odnajduje sens tego, co go spotkało w kolejach
burzliwego życia, odkrywa, że jego historia – mimo iż nie zawsze
taka, jakiej by sobie życzył – ma swoje znaczenie, o którym
jeszcze raz chce zaśpiewać. |