Słynny smutny poeta
Jacek Kulczycki

    Na ścianie na przeciwko widowni wisi Jego portret. Niesłychanie smutna twarz, wydatne usta (to nieprawda), szopa ciemnych włosów (to już lepiej), długi prosty nos. Portret rysowany na podstawie jakiegoś starego zdjęcia ma ambicje przedstawić w rysach Poety melancholię, ale jest niczym innym jak tylko jedną wielką nieprawdą i kiczem. Patrzę na ten bohomaz i zastanawiam się, co by na ten swój wizerunek powiedział On, Ten który tak dużą wagę przywiązuje do swojego wizerunku w oczach publiczności, który z wielką starannością wybiera zdjęcia na okładki płyt, akceptując tylko te sprzed lat, kiedy wyglądał bardziej atrakcyjnie i młodo - LEONARD COHEN.
   Napis na plakacie głosił - "w przeddzień wizyty w Polsce". Wiadomość zelektryzowała wszystkich fanów. W radiu natychmiast pojawiło się kilka audycji poświęconych jego muzyce (koncerty Cohena związane były z promocją najnowszej płyty pt. "Various Positions" ) a CKS "Hybrydy" urządziły imprezę zatytułowaną "Cohenlada".
   Co prawda nazwa koncertu nie była zbyt udana (prowadzący Maciej Karpiński stwierdził, że przypuszczalnie chodzi o połączenie słów "Cohen" i "szuflada", chociaż sensu tego połączenia nie udało mu się wyjaśnić), jednak nazwisko autora "Suzanne" przyciągnęło masę młodych ludzi. Głównym punktem programu miał być występ Zembatego i Portera, ale czekano również na laureatów dwóch Festiwali Pieśni Leonarda Cohena organizowanych  w 1983 i 84 roku w Krakowie. W sumie wystąpiło sześciu wykonawców. Nie znam poziomu festiwali krakowskich, ale myślę, że tych kilku piosenkarzy poziom ten częściowo odzwierciedlało. To co więc zaprezentowano w "Hybrydach" było więc przeglądem sposobu odczytywania i interpretowania poezji Cohena. Przeglądem o znacznych różnicach w poziomie.
   Pieśni Leonarda Cohena to nieodłączne towarzyszki biwaków, ognisk, wakacyjnych studenckich wędrówek i obozów. Śpiewa się je najczęściej z gitarą, czasami fletem, rzadziej na głosy a częściej chóralnie. Nieważne są wtedy fałsze, niestrojące gitary czy pomyłki w tekście. Przyjęło się poza tym uważać, że piosenki Cohena niezbyt skomplikowane w swojej linii melodycznej, może śpiewać każdy, kto posiada jako taki głos i słuch i potrafi akompaniować sobie na gitarze. O ile jednak na biwakach i obozach nikt nie zwraca uwagi na jakość śpiewanych razem piosenek, to w trochę innej atmosferze klubowej wszystkie błędy wynikające z takiego radosnego muzykowania bardzo denerwowały.
   Na "Cohenladzie" brakowało wybitnych interpretatorów poezji Cohena. Zdecydowanie najciekawiej przedstawili się laureaci ubiegłorocznego festiwalu: duet Justyna Bacz i Jakub Michalski. Zaprezentowali oni co prawda Cohena klasycznego, takiego jaki przez fanów lubiany jest najbardziej, śpiewanego na dwa głosy z delikatnym akompaniamentem gitary, ale zrobili to w sposób najbardziej dojrzały i zbliżony do doskonałości. Dopiero w ich wykonaniu, po raz pierwszy tego wieczora w "Hybrydach", "Goście" i "Partyzant" przestały być smętnym zawodzeniem, a nabrały całego swojego blasku. Justyna i Michał odeszli także od schematu wykonywania pieśni kanadyjskiego barda po polsku lub po angielski i tekst "Suzanne" zaśpiewali w oryginale po francusku i rosyjsku. Pomysł ten wykazał, że utwory Cohena w każdym języku zachowują swoją niepowtarzalną atmosferę.
   Najbardziej jednak odważną próbę przełamania konwencji był występ grupy "Mrowiec Brothers". Kiedy zaczęli grać, sala przez moment zamarła i wydawało się, że za chwilę ukaże gwizdami za bezczeszczenie muzyki idola. Nic się jednak takiego nie stało i publiczność nawet z dużym entuzjazmem przyjęła nową wersję - swingową - piosenek Cohena. Występ trio: Mrowiec, Żurowski, Nowak, był celową i przemyślaną prowokacją. Nie znam wykonawców z Jaworzna, ale odczytuję ich występ jako protest przeciwko schematycznemu, jednostronnemu i kiczowatemu odczytywaniu i interpretowaniu pieśni Leonarda Cohena. Pokazali, że ten wspaniały piosenkarz nie jest jedynie melancholijnym, smutnym i romantycznym poetą, ale że w jego utworach sporo jest wyszukanego żartu i błyskotliwego dowcipu i ten właśnie nastrój podkreślili, może nawet do przesady, w swojej interpretacji.
   Na temat "Maciej Zembaty a popularyzacja Leonarda Cohena w Polsce" można by napisać sporą pracę. Zembaty zajmował się kanadyjskim pieśniarzem jeszcze wtedy, kiedy nie był on specjalnie znany w naszym kraju i zainteresowanie to kontynuuje do dzisiaj, będąc chyba najbardziej popularnym tłumaczem jego poezji i wykonawcą jego utworów. To jednak co przedstawił w "Hybrydach" nie było tylko odśpiewaniem kilku pieśni autora "Bird On The Wire" we własnym tłumaczeniu. Występ był wspaniałą mieszanką fragmentów piosenek Cohena, własnych kompozycji, humoru, rozmów i śpiewów z publicznością i tego co cechuje każdą imprezę z udziałem prawdziwych artystów - potężnego ładunku swobodnej i nieskrępowanej zabawy. Program w "Hybrydach" wykazał, że o ile Zembaty - tłumacz jest bardzo wierny pierwowzorowi i przywiązuje dużą wagę do najściślejszego przekazania po polsku angielskiego tekstu, to Zembaty - piosenkarz z utworami Cohena poczyna sobie w sposób dowolny. Interpretuje je w bardzo osobisty sposób pozbawiony niepotrzebnego patosu i bałwochwalstwa. Pomaga mu w tym John Porter, Anglik, który w 1976 roku po długoletnich wędrówkach po świecie "wybrał wolność" i został na stałe w Polsce. Założyciel "Porter Band" na wspólnych występach z Zembatym jest nie tylko akompaniatorem, ale także współtwórcą programu. Razem grają na gitarach ( Porter jest dużej klasy wirtuozem tego instrumentu), opowiadają dowcipy i zaskakują publiczność i siebie nawzajem tworząc koncert, który zapamiętuje się na długo.
   Bogaty program "Cohenlady" oprócz wspólnego muzykowania wszystkich uczestników jam'u, przewidywał także projekcję filmu "Ladies and Gentlemen... Mr. Leonard Cohen". W ten sposób portret poety nakreślony przy pomocy pieśni został uzupełniony o jego wizerunek. Jaki jest ten kanadyjski poeta, pisarz i piosenkarz?
   Urodził się w 1934 roku w Westmount Montreal w żydowskiej rodzinie bogatych fabrykantów. Odebrał staranne wykształcenie, ale zawiódł swoich najbliższych, poświęcił się bowiem karierze literackiej. Wydaje zbiorki poezji ("Wiersze 1956 - 1968", "Parasites of Heaven") później powieści ("The Favourite Game" i "Beautiful Losers") aż wreszcie coraz częściej próbuje swoich sił na estradzie.
"Za moimi wszystkimi utworami zawsze tkwiła gitara" - powie później w jednym z wywiadów. Zaczyna występy z grupą country and western - "Buckskin Boys", później recytuje publicznie swoje wiersze przy akompaniamencie pianisty jazzowego Maury Kay'a. Jego droga jako twórcy i wykonawcy swoich piosenek zaczyna się pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy zdecydował się wystąpić na festiwalu w Newport a następnie Central Parku w Nowym Yorku. Rozpoczyna nagrywać płyty, których w sumie ma już na swoim koncie dziewięć. Na tych najbardziej znanych i popularnych śpiewa sam lub z towarzyszeniem żeńskiego głosu (Jennifer Warnes) w bardzo prostej i nastrojowej aranżacji. Wybitny poeta, przedstawiciel swojego pokolenia, znakomity piosenkarz, twórca wielu nastrojowych pieśni takich jak: "Famous Blue Raincoat", "Seems So Long Ago, Nancy" czy "So Long Marianne"
    W świadomości wielu Cohen został zaszufladkowany jako autor melancholijnych ballad traktujących głównie o miłości, twórca patrzący na świat z filozoficzną zadumą. Taki smutny słynny poeta. W rzeczywistości Cohen jest chyba trochę inny, cokolwiek bardziej bogatszy i mniej jednoznaczny. Na wspomnianym wyżej filmie Donalda Britain'a zarejestrowany został fragment wieczoru autorskiego. Być może mamy trochę schematyczne pojęcie na temat spotkań poety ze swoimi czytelnikami, ale ten wieczór wydawał się szczególnie nietypowy. Utrzymany został w konwencji kabaretowej - Cohen nie odczytywał z namaszczeniem i śmiertelną powagą swoich wierszy, ale błyskotliwie i dowcipnie opowiadał o swoim życiu i komentował własne utwory tak aż sala dudniła od śmiechu. W jego tekstach zawsze się  znajdują drobne smaczki, "przygaszone uśmiechy" jak sam o nich mówi, świadczące o dużym i wyrafinowanym poczuciu humoru.
   Cohen to typ światowca - intelektualisty, lubiącego podróżować, jadać w dobrych restauracjach z pięknymi kobietami. Na filmie Britain'a opowiada jak doszło do tego, że zamieszkał na greckiej wyspie Hydra. Będąc akurat w Londynie, jesiennym, dżdżystym i zimnym, wszedł pewnego dnia do greckiego biura podróży. Facet za biurkiem, miał na nosie przeciwsłoneczne okulary i Cohenowi to się spodobało, że zdecydował się zamieszkać w Grecji.


Leonard na greckiej wyspie Hydra

W rzeczywistości powód był inny - Kanada była w tym czasie (początek lat sześćdziesiątych) po prostu dla niego za droga. W tej chwili chyba nie narzeka na kłopoty finansowe. Posiada podobno 5 mieszkań (w Londynie, Nowym Yorku, Montrealu, Paryżu i Grecji), żyje z tantiem, wydaje nowe zbiorki poezji. Mimo, że skończył już 50 lat, kobiety ciągle za nim szaleją. Jest w nim coś z playboy'a bez obraźliwego znaczenia tego słowa. Ten twórca zmysłowych erotyków wcale nie ukrywa swojego zainteresowania kobietami. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi "Stern" Cohen pyta nagle swoją rozmówczynię Evelyn Herst - "Czy będziemy się kochać dzisiejszej nocy?" Jest apolityczny. W 1961 roku znalazł się w Hawanie podczas inwazji w Zatoce Świń. Mówi, że chciał się przyjrzeć z bliska, ale nie poparł nikogo. "Walczyłem po obu stronach" - powie później Cohen (Cała ta historyjka z Kubą jest zmyślona, co zresztą Leonard Cohen wyjaśniał podczas pobytu w Polsce w 1985 roku. Zastanawia upór piszących o Cohenie w powtarzaniu tej nieprawdziwej informacji - przyp. AP). 
  
To tylko kilka wyrwanych szczegółów z jego życia, zaledwie szkic do portretu. Kim jest Cohen naprawdę? Smutnym poetą, romantycznym filozofem, bawidamkiem, milionerem przyglądającym się życiu przez szybę luksusowej restauracji? Na pewno jest twórcą ballad, które na trwałe weszły do historii muzyki, autorem oczarowujących intymnością tekstów, wykonawcą, który swoim głosem potrafi wytworzyć fascynującą, hipnotyczną atmosferę.