Jesteśmy w Orient Ekspresie na Wilshire, kantońskiej knajpie, która sili się na elegancję. Leonard
Cohen siedzi przy stole naprzeciw mnie i ze złośliwym uśmiechem na twarzy
strzela wykałaczkami ze słomki do koktajlów. Gdyby był to Bon Jovi, można by to
uznać za normalne zachowanie, ale mówimy tutaj o pięćdziesięcioletnim mężczyźnie
znanym z tego, że obnosi się ze swoim niepokojem tak, jak inni noszą przy sobie
gumę do żucia. To mężczyzna, który w swoich dziełach zajmował się tajemnicami
życia wewnętrznego w sposób nie do zgłębienia przez nikogo "po trzydziestce z
kawałkiem".
Nie chcę przez to powiedzieć, że jego audytorium jest małe. Cohen
cieszy się szacunkiem w Europie, gdzie jego albumy stale znajdują się na listach
przebojów, a w niektórych przypadkach - jak w Polsce czy Skandynawii - sprzedają
się lepiej niż Michael Jackson. Być może Europejczycy łatwiej identyfikują się z
wyrazem rozpaczy, jaki nosi wypisany na twarzy i jego dekoracyjnym, choć
niekiedy dość krzykliwym, odsłanianiem samego siebie. Lecz dzisiaj, przy
rosnącym deficycie i Japończykach wykupujących krajobraz, wygląda na to, że
Stany Zjednoczone zaczynają chwytać. "I'm Your Man", ostatni album Cohena, zbiera
pochwały krytyków, którzy po raz pierwszy wychwalają nierówne ostrze brzytwy
jego głosu. A ci sami recenzenci, którzy kiedyś ostrzegali, że albumu Cohena nie
da się słuchać, dopóki świeci słońce, dopatrzyli się wreszcie w jego piosenkach
poczucia humoru.
Może sprawiło to słońce. Leonard wyprowadził się z rodzinnego
Montrealu i zamieszkał w Los Angeles. Kiedy się o tym dowiedziałem, przy
najbliższej okazji zjedliśmy razem kolację.
Leonard ma na sobie konserwatywny ciemny garnitur, jest szczupły i
opalony, strzela wykałaczkami przez koktajlową słomkę. Rozmawiamy o "biednym
Mike'u Tysonie". Leonard pyta o moje scenariusze filmowe, ja pytam, jak mu się
mieszka w L.A.
- Tutaj jest nago - ostrzega.
- Jesteś taki nagi, jakbyś był na basenie. Tu nie ma się
gdzie schować. W Nowym Jorku jest jeszcze trochę brudu. Są jeszcze włosy. Są nie
ogolone brody. Tutaj, z wyjątkiem rachunku bankowego, jesteś nagi. To bardzo
brutalne życie.
- Więc dlaczego cię wciągnęło? - pytam.
Leonard odkłada wyrzutnię wykałaczek.
- Ach ja nie mieszkam tutaj naprawdę. Ja tu pracuję. Moje mieszkanie zajmuje
powierzchnię pokoju w hotelu. - Skubie kawałek kurczęcia. Do stolika
podchodzi hostessa, zaczyna coś do mnie mówić i nagle cofa się zawstydzona. -
Przepraszam - mówi wreszcie. - Wzięłam pana za faceta, który zaproponował mi
pierwszą rolę. - Jeszcze raz przeprasza i odbiega.
- Mam przyjaciela, znakomity gość, scenarzysta, który ukończył
Harvard summa cum laude - mówi Leonard, pochylając się do mnie.
- Powiedziałem mu, że chcę zobaczyć, jak wygląda jego
praca. No i pewnego dnia obszedłem z nim różne miejsca i przyjrzałem się, jak
wtyka swoją robotę producentom. Tak się akurat złożyło, że próbowałem sprzedać
scenariusz według mojej powieści "Beautiful Losers". Wchodzimy więc do biura. Mój
przyjaciel rozpoczyna niezwykle elegancką prezentację, omawia główne postacie, a
w tym Katarzynę Tekakwithę, indiańską świętą z szesnastego wieku. Ta błyskotliwa
, pogłębiona prezentacja zajmuje mu około dwudziestu minut, wreszcie kończy, a
wtedy producent odchyla się z krzesłem do tyłu i mówi: "To brzmi wspaniale, ale
ja mam już w planie inny film o Indianach".
Po kilku godzinach siedzimy w małej kuchni u Leonarda, w
mieszkaniu znajdującym w pobliżu chińskiej restauracji, przy tym samym stole,
gdzie napisał Wieżę pieśni, cudowną surrealistyczną balladę, o skazanych przez
los na pisanie piosenek. Krytycy cytują często fragment Wieży jako przykład
poczucia humoru poety: "Taki już się urodziłem, nie miałem
wyboru, urodziłem się z darem złotego głosu." Ostatnich kilka
godzin Leonard spędził, przerzucając całe tomy luźnych notatek, pokazując
niezliczone alternatywne wersje swoich piosenek i fragmenty wierszy - czyli, jak
to określił, dzieła pośmiertne. Siedzimy, Leonard, ja i jego urocza przyjaciółka
Shawn, w kuchni jest przytulnie, księżyc zagląda przez okno, popijamy piwo i coś
mocniejszego, a Leonard przegląda notatki, zafascynowany swoją zapomnianą
twórczością.
W przeciwieństwie do prac innych artystów popu, każde dzieło Cohena
pojawiające się na rynku stawało się w y d a r z e n i e m. Od
czasu gdy w roku 1966 powieść "Beautiful Losers" przerzuciła go po raz
pierwszy z kanadyjskiej, prowincjonalnej sceny literackiej na ostrą krawędź
pączkującej kontrkultury światowej, ludzie zaczęli mierzyć swoje życie przy
pomocy cohenowskiego leksykonu. "Zuzanna", gorzko-słodka elegia na cześć
pewnej Madonny Tanich Składów stała się hymnem psychodelicznego podziemia i
zwróciła na Cohena uwagę Johna Hammonda z Columbia Records, który kilka lat
wcześniej podpisał kontrakt z innym świetnym autorem i wykonawcą własnych
piosenek, znanym dziś jako Bob Dylan.
Pierwszy album Cohena "Songs of Leonard Cohen", ukazał się w roku
1967, ale zdobył sobie ponowną popularność, gdy Robert Altman posłużył się
kilkoma piosenkami jako muzyką do filmu "McCabe and Mrs. Miller". Od tej
pory Cohen wydał kolejnych dziewięć albumów z przybliżoną częstotliwością -
jeden co dwa lata. Dodajmy do tego dziesięć tomów poezji i prozy, a okaże się,
że każdego roku tworzy jedno dzieło - co stanowi bardzo wysoką wydajność według
wszelkich standardów. Lecz za każdą piosenką utrwaloną na winylowych krążkach
kryją się dziesiątki wystrzępionych notatników, poplamione koktajlowe serwetki i
okładki biletów samolotowych wypełnione ważnymi notatkami. Pisanie jest dla
Cohena przymusem, który niekiedy prowadzi go korytarzami psychiki tam, gdzie
ktoś bardziej rozważny bałby się wstąpić.
Przerzucanie starych notatników przypomina mu o niektórych z
tych meandrów i zaczyna opowiadać mi o swoim dziewiętnastym załamaniu nerwowym.
Było to kilka lat temu, gdy ukończył album "Various Positions", a Walter
Yetnikoff w swej mądrości i omnipotencji odmówił jego wydania.
- Zmieszałem ich z błotem - wspomina
Leonard. - Mieszkałem w starym hotelu Royalton. Pamiętam,
że leżałem w samych gaciach na podłodze w pokoju 1214, próbując skończyć
piosenkę "Alleluja" i waliłem łbem o podłogę,
jęcząc: "Nie potrafię, już nie potrafię. Za dużo samotności, to za trudne. Nie
chcę być tym, kim jestem. Chcę zmienić zawód." Coś w tym rodzaju. "Chcę żeby ona
wróciła, albo żeby oni wrócili, albo żeby było inaczej".
- Ale skończyłeś tę piosenkę. Napisałeś nawet nową
wersję, którą wykonujesz teraz na koncertach.
- Żartujesz? - Leonard wyjmuje kolejny
tom notatek i przegląda kartki.
- Mam trzydzieści wersji
tej piosenki. Proszę. - Znajduje właściwą stronę i recytuje całą serię
odrzuconych wersów...
- Niekończące, niekończące się wariacje
- mówi wreszcie.
Mówię mu, że czytałem gdzieś, jakoby napisał wiele
książek, których nigdy nie opublikował. Kiwa głową. Dlaczego?
-"The Energy of Slaves" została w tym
kraju całkowicie zignorowana. "Death of a Ladies" Man nie miała tu ani
jednej recenzji. "The Book of Mercy" miał jedną w Akron, Ohio. Nie ma się
czym przejmować. Niby w porządku. Książki istnieją. Czuję, że mam przed sobą
ogromną karierę pośmiertną. Moi spadkobiercy będą bardzo bogaci. Moje
posiadłości będą niezmierzone, a moje nazwisko okryje się sławą.
Po przerwie mówi: - Kto, do
kurwy nędzy, chce płacić za ten rodzaj pisania?
- Proszę, jeszcze jeden - ciągnie
zagrzebany w notatnikach. - "Mój honor jest w złym stanie.
Czołgam się u stóp kobiety. Ona nie cofa się nawet o cal. Jak na pięćdziesiątkę
wyglądam nieźle, ale pięćdziesiątka to pięćdziesiątka. Kobiety oglądają się za
mną w kawiarniach, ale ja kocham tylko ją. Nie jestem mistrzem Zen. Jestem tym
oto mężczyzną w niebieskim letnim garniturze. Mój adwokat wziął moją
trzydziestkę i zamknął ją w kasie pancernej..." To są rzeczy, do których stale
dochodzimy.
Leonard wstaje i dogląda dietetycznego
dania dla Shawn, które skwierczy w piecyku. Kładzie je na stole.
- Chcesz, żeby posypać to pysznym serem? - Ja to zrobię - mówi Shawn.
- Nie, pozwól, że ja to
zrobię dla ciebie - Leonard bierze ser. Usypuje sporą górkę na
powierzchni canneloni. Pokaźną górkę.
- Trzeba
jeść dużo sera. To bardzo zdrowe. Mówię poważnie, kochanie, to niezbędne.
Shawn odsuwa na bok większość
sera, a Leonard wraca do książek. Potrząsa głową. - Wiem,
że te rzeczy nigdy już nie pojawią się w moim życiu. Nie ma sposobu, żebym nawet
przejrzał ten materiał. Tu są tysiące stron takich jak ta. Mam pracę, którą
muszę wykonać. Muszę skończyć płytę, ponieważ moje ekonomiczne przetrwanie to
płyty.
Proszę go, żeby wyjaśnił, dlaczego nagle zaczęła się na
niego moda w tym kraju.
"Nadszedł mój czas
- Leonard zaczyna śpiewać - moją bronią jest miłość. Mam
rozkazy, by leżeć w twych ramionach. Nadszedł mój czas. Moją bronią jest miłość.
Planuję schwytać twe serce". To jest nowa piosenka. Mam parę dobrych nowych
piosenek.
Leonard zaciąga się papierosem. To pierwszy, na jakiego pozwolił
sobie od tygodni. Tymczasem ja recytuję Shawn tekst jego starej piosenki.
Dziewczyna była pewnie w pierwszej klasie licealnej, kiedy ukazała się płyta:
"Wiem, że teraz potrzebujesz snu, wiem, że miałeś ciężkie życie. Ale tylu ludzi
upadło, tam gdzie ty przyrzekłeś stać na warcie".
- Czy nadal czujesz w ten sposób? - pytam Leonarda. Pociąga
długi łyk whisky. - Jestem wciąż w tamtym miejscu. Tylko
wiesz, te szańce nie wyglądają najładniej. - Śmieje się w ciszy.
- Mówiąc poważnie, Larry, było wielu facetów, którzy
sprzedawali się nie najlepiej, choć forsa była naprawdę do wzięcia i to w
zasięgu ręki. Wielkie domy, kosztowne kobiety, wielkie samochody. Jak wielu się
na to porwało? Nie tak wielu.
- To prawda - mówię. - Cóż,
może przyjdzie twoja kolej.
- Może przyjdzie moja kolej.
Leonard wraca do przeglądania swoich książek.
Recytuje nie patrząc: "Jeśli nie wierzysz w to, co robisz,
będzie z tego totalna strata. To się bierze z miłości z kobietą, albo z wiszenia
na krzyżu. To się bierze z podartych żagli albo z nocy spędzonych przy chorym.
To się bierze z podartych żagli, albo z nocy spędzonych przy chorym". Myślę, że
jak na jedną noc nakładłem w was dość wierszy. A przecież zaledwie zacząłem...
- Zamyka książkę i układa porządnie tomy. Potem wstaje, żeby odnieść je do
swojej pracowni.
Po jego powrocie zaczynamy mówić o Jezusie, który został
wskrzeszony w wielu piosenkach Cohena. Co pociąga Leonarda w Jezusie?
- Jezus pokierował swoim życiem w ten sposób,
że nic nie oddzielało jego woli od woli Boga. Jest to osiągnięcie wszystkich
wielkich mistrzów. Był prawdziwy. Nie miał wątpliwości. Przekroczył piekło.
Piekło wątpliwości.
- Czy na krzyżu nie było wątpliwości? - pytam
- Przez moment pokazał siebie jako człowieka.
Ale to nie ma znaczenia. Chodzi mi o to, że gość, który napisał
"Kazanie na Górze", rzucił wyzwanie, do którego nawet
nie zbliżyło się żadne społeczeństwo. Żadna ideologia, nawet najdziksza i
najbardziej radykalna wersja komunizmu, braterstwa, czy czegokolwiek, nie
zbliżyła się do właściwego skierowania niezgłębionej szlachetności tamtych
deklaracji. Uważamy dzisiejszy świat za okrutny, lecz wyobraźmy sobie, jaki był
wtedy, kiedy on powstał i powiedział: "Błogosławieni łagodni, albowiem oni
odziedziczą ziemię". Nie było nigdy nauczyciela o takiej potędze moralnej,
kogoś, kto naprawdę stanąłby obok nędzarza, przestępcy i prostytutki. Jesse
Jackson w swoim przemówieniu wyborczym przez krótką chwilę zbliżył się do tamtej
pozycji na jakieś tysiąc mil, ale i to wystarczyło, żeby nami wstrząsnąć, żeby
łzy napłynęły nam do oczu, ponieważ facet powiedział, że w byciu ubogim kryje
się pewna godność i że ubodzy mają prawo do istnienia pośród nas... Nikt nigdy
bardziej się nie zbliżył. Krajobraz buddyjski jest wolny od takich rozważań;
możesz wziąć głęboki oddech, usiąść i wypić szklankę piwa z przyjacielem. W
krajobrazie judeochrześcijańskim nie ma ani dość czasu, ani przestrzeni dla
drugiego człowieka. Ta sprawa jest zbyt nagląca, zbyt gorąca. Najlepiej, żeby
wszyscy zapomnieli. Ale my nie możemy o tym zapomnieć.
Leonard milknie. Odwraca się w stronę stojącego na szafie małego,
czarno-białego telewizora, który przez cały czas pracował nie zauważony. Właśnie
idzie stary film z Barbarą Stanwyck. Myślę o pewnym rozdziale z "Beautiful
Losers" rozpoczynającym się od słów: "Bóg żyje, magia działa". Pytam Leonarda,
gdzie jego zdaniem działa dzisiaj magia.
- W tym społeczeństwie magia działa w sporcie
- mówi - W sporcie ucieleśniają się dziś najwyższe ideały
i najśmielsze wizje. Nie w sztuce, nie w piosence, nie w filmie. I chyba nie w
powieści. Jesteśmy w okresie pogłębiającej się przepaści pomiędzy publiczną
ekspresją, a prywatnym doświadczeniem... Język oficjalny brzmi niczym
najskrajniejsza forma narzecza mandarynów - tą chińszczyzną jest język mass
mediów, język gazet i język popularnych piosenek, z nielicznymi, nielicznymi
wyjątkami.
- Takimi jak?
- Takimi jak ja
- mówi Leonard bez najmniejszego wahania.
- A poza tobą?
- Z trudem przychodzi mi na myśl ktokolwiek
inny, kto mówiłby prawdę. Może w Nashville znalazłby się jeszcze jeden czy
drugi.
- Co powiesz o zespole U 2 ? - pytam.
- Nie wypróbowani. Nie
wypróbowani w ogniu. Dobre serca, dobre intencje. Bardzo dobrzy chłopcy. Ale nie
są dorośli i dlatego nie są dla tych, którzy cierpią z powodu średniego wieku.
- Ale czy muzyka nie łączyła się zawsze ze sferą
niedojrzałości?
- Nie - mówi Leonard -
myślę, że gdy Cole Porter pisał jakąś melodię, zwracał się
do mniej więcej pięćdziesięciu milionów ludzi pijących przy barach.
- Mówiłem o tym, co dzieje się ostatnio.
- Ostatnio na przykład Bob
Dylan odwołuje się do prawdziwych ludzkich doświadczeń. Jest kilku takich jak
on. Chyba jest ich coraz mniej. Co do mnie to tak, jakby mnie w ogóle nie było,
ponieważ ja mówię o najskromniejszym rodzaju poznania. Znajduję się na skraju
zainteresowania publiczności, a nie w głównym nurcie zachodniej kultury.
Niestety... Leonard śmieje się. - Myślę, że
jesteśmy w jednym z tych okresów, gdy odwracamy się plecami słysząc, że ktoś
zaczyna mówić o czymkolwiek. Morton Downey jest jednym z nielicznych facetów w
telewizji, który mówi jak ludzka istota.
- Czy to co mówi, nie jest przerażające? - pytam
- Dla mnie o wiele bardziej
przerażające jest słuchanie Michaela Dukakisa, w którym, wszyscy pokładają swe
ponure nadzieje. Albo Busha, który, być może, żyje jeszcze o cztery stopy bliżej
ziemi niż Dukakis.
- Czy nie jest przerażająca myśl -
zastanawiam się - że w głębi duszy niedługo zatęsknimy za Reaganem?
- Napisałem kiedyś w jednym
z moich wierszy, że "nie spodoba się wam to, co przyjdzie po Ameryce". Mówicie,
że Ameryka jest jednym z najczarniejszych charakterów tego świata; zaczekajcie
aż zobaczycie to, co przyjdzie po niej.
Leonard wstaje, bierze talerz Shawn i podchodzi do zlewu.
Odkręca kran i zaczyna zmywać naczynia.
- Dawno temu zajmowałem coś w rodzaju
radykalnej postawy konserwatywnej. Nie lubiłem ludzi, którzy poniżają wojsko.
Uważałem za zły pomysł wychowanie pokolenia, które sądzi, że kraj nie potrzebuje
armii. Nigdy nie podobała mi się idea retoryki palącej za sobą wszystkie mosty.
Nazywania policjantów faszystowskimi świniami. Nigdy nie lubiłem tej idei. Wiem,
że są policjanci faszyści i faszystowskie rządy. Słowem "ludobójstwo" nie wolno
posługiwać się przypadkowo, bo przecież istnieje ludobójstwo prawdziwe - jest to
niedbalstwo językowe, którego zawsze byłem przeciwnikiem. Żyjemy w
społeczeństwie, które nie jest najgorsze ze wszystkich możliwych społeczeństw;
reprezentuje bowiem pewne osiągnięcia i odrzucanie ludzkich wysiłków, które
doprowadziły nas do tego miejsca...
- Musiałeś dobrze się bawić w latach sześćdziesiątych -
wtrącam.
- O tak. Bawiłem się świetnie - mówi
Leonard.
Zakręca kran, wyciera ręce i wraca do stołu. Zmieniamy temat
rozmowy. Sprawy ducha. Issac Luria i Abulafia. Wymieniam nazwiska żydowskich
kabalistów.
- Znam
te książki - mówi Leonard. - Ale żadna z nich nie
przyniesie ci uwolnienia. Zwłaszcza kiedy przeczytałeś ich ze dwadzieścia:
trochę Lurii, trochę Abulafiego, trochę Zen, trochę scientologii, trochę poezji
i historii sztuki... Czytanie tych książek bez praktyki ma tyle wspólnego z
prawdą co pornografia z pierdoleniem. Intensywna praktyka jest absolutnie
konieczna do zrealizowania tych ideałów. Musisz poświęcić się całkowicie
systemowi, który przetrwał tysiąclecia - i dlatego nie posługuje się żadną
aparaturą elektroniczną - systemowi, który afirmuje starożytność i naprawdę
doszedł do praktyki. Trzeba ją rozpocząć , nie można niczego udawać. Gdybyś tak
jak ja, był kapłanem bez sutanny... Studiowałem przez długi czas, robiłem
naprawdę to, o co chodzi - ale nie doszedłem.
Pytam Leonarda, co studiował.
- Zen. Zen jest najbardziej skrajną formą
monoteizmu, jaka kiedykolwiek została wyartykułowana. Wszelkie koncepcje,
wszelkie wersje Boga są odrzucane tak długo, aż nie zostanie nic, co dałoby się
powiedzieć. Jesteś tylko ty. Studiowałem przez wiele lat, ale nie zdałem
egzaminu i w końcu pokazano mi drzwi.
- Dlaczego nie wykorzystałeś swego żydowskiego dziedzictwa?
- Kochałem żydowskie
dziedzictwo, ale potrzebowałem bardzo nauczyciela. Uczęszczałem do hebrajskiej
szkoły, chodziłem do synagogi, kochałem tę muzykę. Judaizm usunął z mojego serca
niejedną łuskę i dlatego jest moją religią, ale z drugiej strony nie znalazłem w
nim nikogo, kto byłby w stanie rozwiać moje wątpliwości. W judaizmie, z którym
miałem do czynienia, nie mówi się o Bogu. To było w modlitwie, ale wtedy nie
umiałem tego odnaleźć - znalazłem dopiero po latach. Jeżeli przejdziesz przez te
poranne modlitwy, przez Osiemnaście Błogosławieństw, z taką samą uwagą, jaką
poświęcasz swojej karierze, dziewczynie czy jedzeniu, twoja psychika zostanie
każdego ranka zrekonstruowana. Ale nie możesz o tym wiedzieć, dopóki tego nie
zrobisz. Robiłem to przez rok, ale ludzie którzy o tym wiedzieli, robili to
przez czterdzieści, pięćdziesiąt i siedemdziesiąt lat. Robiłem to, kiedy nie
mogłem już siedzieć. Spieprzyłem sobie kolano. Nadwyrężyłem oba kolana w Zendo,
siedząc w pełnym lotosie. Nabawiłem się artroskopii w obu kolanach, ponieważ
byłem głupi, nadgorliwy i chciałem siedzieć w pełnym lotosie przez czternaście
godzin za jednym razem.
- Może to był znak - mówię
- Kiedy to się stało, zacząłem
studiować to, czego nigdy nie uczono mnie w mojej własnej tradycji. I dlatego
wiem, że rację mają ortodoksi, że jeżeli nie jesteś ortodoksem, jesteś
skończony, zagubiony, przepadłeś. Musisz przestrzegać tego sposobu życia, chwila
po chwili, żeby stać się jego częścią. Żyłem tak przez rok, każdego ranka
wkładałem tefilin i każdego ranka owijałem głowę szalem modlitewnym. Było to
możliwe tylko dzięki temu, że przez piętnaście lat studiowałem pod kierunkiem
faceta, który nauczył mnie przynajmniej sztuki koncentracji. Kiedy moje kolano
zostało wyleczone, wróciłem do Zendo i siedziałem, dopóki nie nadwyrężyłem
drugiego. Teraz prawie nie siedzę i nie wkładam już tefilinu. Nie robię nic.
Jestem po prostu mieszkańcem Wieży Pieśni.
- Czy to było przed twoim ostatnim załamaniem? - pytam
- To nie miało nic wspólnego z tym załamaniem
- odpowiada Leonard.
- Więc skąd to się wzięło? Leonard milczy przez chwilę i pociąga łyk ze szklanki. Shawn
poszła do drugiego pokoju. - Załamanie wzięło się z
rzeczy, których już nie było warto podtrzymywać. Załamały się wszystkie wersje
Leonarda Cohena, które nie miały fundamentów. Kiedy czujesz się trochę lepiej,
natychmiast zaczynasz znów oszukiwać samego siebie i konstruujesz jakąś wersję
swojej osoby w nadziei, że będzie działać aż do kolejnego załamania. Miałem cale
mnóstwo wersji samego siebie i podtrzymywałem je przy pomocy religii. Czy znasz
ten wiersz Yeatsa, który mówi o czterech stadiach człowieka? Nie pamiętam
pierwszych trzech, ale czwarte jest takie: "I wtedy wojnę z Bogiem zaczynasz
toczyć. Bóg zwycięży z wybiciem północy". Więc jeśli bierzesz się za ten
materiał, nie przywołuj do tego Boga, albo, jak w przypadku Zen, nie przywołuj
swojej prawdziwej natury. To jest gra o najwyższą stawkę.
W tym krajobrazie ludzie o wiele silniejsi, odważniejsi,
szlachetniejsi i bardziej utalentowani niż ty... ludzie mający za sobą najwyższe
osiągnięcia spalili się na popiół na tej drodze. Osiemnaście Błogosławieństw to
dzieło ludzi klasy Einsteina. Ta rzecz rozwali twoją psychikę w kawałki i złoży
ją znów każdego ranka. Jeśli przejdziesz przez to naprawdę, aż do chwili, gdy
Bóg sprawił, że jego lud powrócił do Jeruzalem, a Król znowu zasiadł na swym
tronie, to zanim jeszcze tam dojdziesz, nastąpi manifestacja reorganizacji
wewnętrznej społeczności i ty zasiądziesz tam na tronie i będziesz gotów, by
wrócić jako Król, jako człowiek szlachetny. Wrócisz i będziesz miał szansę, żeby
przeżyć przynajmniej jeden dzień z pewną godnością. Ale ja przesrałem tę
szansę. Spierdoliłem. Nie wytrzymałem.
- A przecież jesteś człowiekiem
zdyscyplinowanym - mówię.
- Jestem. Jestem
- przyznaje Leonard. - Nie zostałem do tego
stworzony. Myślałem, że to mam. Myślałem, że mogę stać się taką postacią,
rozniecać światło, oświecać mój świat i ludzi wokół mnie i kroczyć ścieżką
bodhissatvy, a więc służyć innym. Myślałem, ze mogę. Nie byłem w stanie. Nie
miałem ze sobą bogów. Jestem jednym z pisarzy mieszkających w Los Angeles.
Zapada milczenie. Jest późno. - Czy ty czasem nie jesteś dla siebie zbyt surowy. Leonard?
- A czemu mam nie być surowy?. Nie
jest tak źle - siedzimy sobie w miłej kuchni, prowadzimy dobrą rozmowę. To
nienajgorsza alternatywa dla kogoś, kto chciał być Najwyższym Kapłanem.
- Przeczytałem
gdzieś twoje słowa: "Nie można zmienić świata", ale czy ty naprawdę tak myślisz?
Przecież
ty to właśnie robisz. W każdym słowie napisanym przez ciebie jest światło
(Dziennikarz cytuje tutaj trzecią zwrotkę piosenki "Alleluja" -
przyp. M. Z.) Łagodzisz ból. Pracujesz na rzecz oświecenia udręczonych
ludzi.
- To prawda, to prawda - zgadza się
Leonard.
- Więc powiedz coś na ten temat.
- Jeżeli
to, co robię, jest coś warte, to tylko dlatego, że posługuję się moim własnym
doświadczeniem. Taki jestem. Jestem takim pisarzem, a zgodnie z tym, co
stwierdził Layton, poeta jest zawsze w głębokim konflikcie, zaś jego twórczość
jest próbą pogodzenia tych głębokich konfliktów... Poezja jest przystanią. Nie
porządkuje świata i, wiesz, tak naprawdę niczego nie zmienia. Jest po prostu
czymś w rodzaju przystani, miejscem pogodzenia, pociechą, pocałunkiem pokoju.
Shawn pojawiła się znowu w kuchni.
- Oglądaj
telewizję, kochanie - mówi Leonard. Nie lubię,
kiedy nie oglądasz telewizji.
- Wiem, to do mnie
nie podobne - mówi Shawn. Wraca do sypialni i zaczyna przerzucać kanały. Boże,
Morton Downey już się prawie kończy! - woła nas zrozpaczona.
- No chodź - mówi Leonard, podnosząc
się z miejsca. - Powinniśmy go zobaczyć. Idziemy do
sypialni, kładziemy się na tapczanie i oglądamy końcówkę programu Mortona
Downey'a.
Następnego popołudnia
siedzimy z Leonardem na ławeczce w holu sali prób w Zachodnim Los Angeles. Od
tygodnia trwają tutaj próby poprzedzające jego wielką trasę koncertową po
Stanach i Kanadzie. Wokół nas ludzie z ekipy technicznej rozstawiają sprzęt,
uwijają się muzycy z gitarami w rękach, a organizatorzy kręcą się tu i tam z
komputerowymi notatnikami. W powietrzu czuje się frontową atmosferę. Leonard
jest dzisiaj ubrany bardziej zwyczajnie - beżowa sportowa kurtka na czarny
podkoszulek, czarne kowbojskie buty. Czekając aż zbiorą się muzycy popija
tequilę z butelki i żuje serowe prażynki.
Mówi mu, że w nocy przerzuciliśmy sporo ciężkich tematów.
- Myślałem, że to były lekkie tematy -
uśmiecha się.
- Pewien krytyk powiedział raz, że jesteś stale
rozdarty pomiędzy świętością a rozpustą. Może więcej dzisiaj porozmawiamy o
kobietach - proponuję.
- Nie lubię mówić o
kobietach. Jestem dżentelmenem, Larry. Nie lubię mówić o kobietach.
- Zawsze zastanawiałem się, jak a była twoja pierwsza
miłość?
- Kiedy się pierwszy raz zakochałem, miałem
pięćdziesiąt lat - mówi Leonard.
- Pięćdziesiąt?
- Przedtem nigdy nie wiedziałem, co to
znaczy. - Leonard przygląda się ogólnej aktywności wokół nas.
- Uwielbiam przebywać w salach prób w Los Angeles.
- Czy tutaj czujesz się młodziej? - pytam, patrząc na
długowłosych muzyków w obcisłych spodniach ze skóry jaguara.
- Z
nimi dzielę mój los - mówi dramatycznie Leonard. -
Myślę, że muzycy są idealistami. Wiele na to wskazuje.
- Nie dam ci się wykpić tanim
kosztem. W dzieciństwie musiałeś mieć ukochaną - mówię. -
Nie chciałbym kłaść zbyt wielkiego nacisku na to, że nie pamiętam, ale tak
właśnie jest. To nie to, że zmieniły się moje zainteresowania. Przeciwnie.
Przeciwnie, seksualnie robię się coraz bardziej natarczywy. - Przerywa,
żeby się zastanowić. - Czuję, że jestem na linii frontu
mojego życia, pośród wielkiej aktywności i to wszystko dzieje się tak szybko, że
chwilowe zainteresowanie tymi samymi sprawami, o których mówisz, są tak
gwałtowne, tak pełne napięcia, tak pochłaniające i niebezpieczne, że jest mi
bardzo trudno myśleć o czymś, co nie ma miejsca w tym momencie. Jeszcze
jedna pauza. Pociąga łyk tequili. - Jest mi bardzo trudno
mówić o tym teraz w sposób nieuczciwy. Kilka lat temu, kiedy leżałem plackiem na
podłodze, przeszedłem przez punkt krytyczny, ale obecnie mój własny, osobisty
świat wypełniają piersi, uda i cipki. Przypomina to kuszenie Świętego Antoniego
w trójwymiarowym Cinemascopie bez wyjścia. W moim życiu nie ma już elementu
refleksji. Ludzie pytają, czy mam świra na punkcie nostalgii. Co do mnie, nigdy
nie przezywałem nostalgii. To uczucie jest mi całkowicie obce. O co chodzi tym
facetom? Że dawniej rzeczy były lepsze albo bardziej intensywne? Mnie to nie
dotyczy, ale wiem, o czym oni mówią. Czasami przechodzę obok mojego liceum. Ale
dla mnie jest ważniejsze ciśnienie tej chwili, gdy tu siedzimy. I nie chcę
odpoczywać.
- Czy to działanie wieku?
- Masz na
myśli tę nieuleczalną chorobę, na którą wszyscy umieramy...
nasz wiek?
- Czy tak się dzieje,
kiedy załamuje się system religijny? - pytam - w nocy powiedziałeś, że nie
dorosłeś do zadań spirytualnych...
- Nie do tych formalnych. Z całą pewnością
- mówi Leonard.
- A więc kiedy duchowość opuszcza umysł, zastępują ją piersi, uda i
cipki. Czy tak?
- Nie, nie ma podziału między tym co duchowe
i ziemskie. Nie lubię metafory o chodzeniu po linie, ale w tym przypadku nie
jest taka zła. Przede wszystkim utrzymujesz równowagę, a utrzymywanie równowagi
jest bardzo przyjemne. W ten sposób niczego się nie pozbawiasz. Sądzę, ze
nostalgia, kontemplacja i refleksja wskazują na brak przyszłości - taki ktoś
zaczyna porządkować notatki dla swoich wnuków.
Jeśli kiedyś chciałbym napisać pamiętnik, byłaby to książka
zatytułowana Patrząc
wstecz na LSD. Uważam, ze każdy , kto kiedykolwiek wziął LSD, ogląda ten
świat zupełnie inaczej. Większość ludzi, których znam, traktujących poważnie
życie religijne, próbuje bez LSD, poprzez religijną dyscyplinę zrekonstruować
psychikę, swoje ja doświadczone pod działaniem LSD. To nie jest mi potrzebne.
Nie jestem do tego gotowy. Nie chcę niczego porządkować. Cieszę się, że jestem w
szkółce niedzielnej. Jestem bardzo szczęśliwy, że zostałem wyrzucony.
Zespół zaczyna grać, muzyka sączy
się aż tutaj. Podchodzi do nas Perla, jedna z dwóch chórzystek Leonarda.
- Pięknie wyglądasz - mówi poeta. Ty też. Wyglądasz
na strasznego twardziela. Masz fantastyczne włosy - mówi dziewczyna.
Perla Batalla
- Chodź
tu, kochanie. Czy mnie wreszcie zaakceptujesz? - żartuje Leonard.
Zaakceptowałam cię od samego początku. Jestem pełna szalonego, namiętnego
uwielbienia - mówi Perla. Kochanie, uwielbienie to o wiele
za mało. Wszyscy śmieją się. Leonard podaje Perli butelkę. Ona pociąga
łyk i wraca na salę
- Kobieciarz z ciebie, Leonard - zauważam.
- To moja koleżanka - protestuje
poeta.
- Masz to podejście.
- Jestem kochankiem
- stwierdza z godnością. Do poczekalni wchodzi heavy-metalowy gitarzysta. Ma na
sobie rozdartą do pępka koszulę i spodnie tak obcisłe, ze przedziałek na tyłku
wyraźnie się odznacza. Niesie gitarę, na której namalowany jest wariacki wzór.
- Podoba mi się kolor twojej gitary,
człowieku - woła Leonard. - Czy ktoś pomalował ją
dla ciebie? - Sponsoruje nas firma B. C. Rich. Oni robią na zamówienie
takie gitary. - Jest bardzo ładna, człowieku, bardzo
ładna. Czy ten motyw jest oparty na drucie kolczastym? - Oni nazywają to
świetlną pajęczyną. - Przechyla gitarę, która łapie światło.
- Czy oni potrafią malować wzory figuralne? -
Tak, ale będziesz musiał za to zapłacić - mówi facet. -
Jestem przyzwyczajony, że za wszystko płacę - mówi Leonard.
- W moim wieku płaci się za wszystko.
Chłopak wraca na próbę.
- Więc co jeszcze zmienia się wraz z wiekiem? - pytam Leonarda.
- Przede wszystkim
zaczynasz nosić inną bieliznę. Zamiast elastycznych majtek wkładasz luźne
spodenki boksera. Czy już masz za sobą tę przemianę?
Kręcę głową. - Dlaczego tak się dzieje?
- Nie wiem dlaczego. Ale to nieuchronne, tak
jak po nocy dzień.
Śmiejemy się, pytam go jednak, co się zmienia oprócz
bielizny.
- Bardzo mało, ponieważ starzejemy się w
niedostrzegalnych etapach. Zgodnie z "International Herald Tribune" wraz z
wiekiem obumierają komórki mózgowe. To nic nowego. Nowością jest to, że jak
piszą w tym artykule, umierają właśnie te komórki, które są ściśle powiązane z
naszymi niepokojami. Tak więc nie ma znaczenia, czy uprawiasz z a z e n
(zazen - technika medytacji - przyp. M. Z.),
czy wegetarianizm, czy inne formy doskonalenia
siebie; nie ma znaczenia, czy uczęszczasz na sesje terapeutyczne, czy zajmujesz
się filozofią ogarniającą wszelkie możliwe problemy. To nie ma znaczenia,
ponieważ tak czy tak wkrótce poczujesz się lepiej.
- Więc to dlatego jesteś szczęśliwy.
- Powiedzmy szczęśliwszy - mówi
Leonard. Podnosi się z miejsca i rusza na nadwyrężonych w kolanach nogach, żeby
spotkać się z czekającym na niego zespołem.
|