Romanse Leonarda Cohena
Jacek Cieślak

   "I got no future" - to nie przebój gwiazdy modnego ostatnio postpunka. O tym, że nie ma przed nim przyszłości, napisał i zaśpiewał kanadyjski bard. Zawsze elegancki syn żydowskiego krawca o wschodnioeuropejskich korzeniach, w stylowym kapeluszu, który zdejmuje, by staromodnie ukłonić się przed publicznością, dziękując za brawa - wielokrotnie mógł poczuć się jak punkowiec.

Starszy od Elvisa

   Guru jego młodości był Jack Kerouac. Kochał się ostro z Janis Joplin w słynnym nowojorskim Chelsea Hotel, gdzie heroinowych orgii nie przeżyło wiele rockowych gwiazd. Równie hardcorowo było, gdy producent Phil Spector przyłożył wokaliście pistolet do głowy - ten sam Phil Spector, który niedawno trafił do więzienia za zastrzelenie żony.
Leonard Cohen wystylizowany na Che Guevarę pojawił się na Kubie, by poprzeć Fidela Castro w 1961 r. w czasie największego napięcia w Zatoce Świń (To nie jest prawda. LC pojechał w podróż śladami G. Lorki - przyp. AP). Pił, używał narkotyków. Życie zawdzięcza pewnie temu, że w momentach największego natężenia emocji odczuwał, o czym śpiewa na swojej płycie, zbawienne zmęczenie. Jeszce przed późnym debiutem w 1967 r. menedżer spytał go znacząco: "Czy nie jesteś odrobinę za stary?".
Urodził się we wrześniu 1934 r. tylko trzy miesiące wcześniej od Elvisa Presleya. A jednak w show-biznesie dzieliła ich cała epoka. Skłonny do refleksji, rozpoetyzowany Cohen nigdy nie szedł na całość. W decydującym momencie zachował dystans. Potrafił wyhamować tuż przed przepaścią. Wygląda na to, że romansując z wieloma kobietami, oczarował również bezwzględną dla innych gwiazdorów Panią Śmierć. Mając 78 lat, dalej ją kokietuje, nucąc w "Darkness". że zostało mu ledwie kilka dni. Okłamuje stwierdzeniami, że życie nie jest już dla niego przyjemnością - bo nie pije i nie pali, a jedynie ogranicza się do podtrzymywania egzystencji. Łka, że nawet miłość do młodych kobiet zawiodła, bo gdy uciekał w uczucie - dopadła go ciemność: "Wpadłem w ciemność/Pijąc z twojej filiżanki" - śpiewa na nowej płycie. Na pewno dopadła go też przeszłość, czyli wyrzuty sumienia będące dowodem męskiej niedoskonałości i licznych zdrad. Pewnie dlatego Jarvis Cocker, lider grupy Pulp, po wysłuchaniu nowej płyty wyznał mistrzowi, że nowe songi brzmią jak hymnu pokutne. - nie wiem, co to znaczy, nigdy nie udało mi się stwierdzić, czy jest  ktoś winny całej tej życiowej katastrofie - odpowiedział Cohen. Za swoim ulubionym bohaterem Grekiem Zorbą powinien dodać, że "życie jest piękną katastrofą". A jeszcze na początku kariery wyznał, że za sukces uważa przetrwanie. Przetrwał, choć nie wszyscy wierzyli w niego. Pod koniec lat 70. szef Columbii Walter Yetnikoff powiedział Leonardowi: "Wiemy, że jesteś wielki, ale udowodnij nam, że potrafisz jeszcze nagrywać dobre płyty". Powstałe w latach 80. albumy, na których śpiewał z użyciem syntezatorów - niemal jak na dancingu, prawie do tańca - dla fanów były wielkim zaskoczeniem. Ale utrzymały go na fali popularności.
W najdłuższym związku Cohen pozostaje z Madame Depresją. - Kiedy mówię o niej, mam na myśli chorobę kliniczną na tle całego życia, bólu i niepokoju, poczucie, że nic nie idzie dobrze, a przyjemności są niedostępne -tłumaczył niedawno w Paryżu podczas konferencji prasowej. - Cieszę się, gdy powoli ustępuje, i mam nadzieję, że nigdy nie powróci z taką samą zaciekłością.

Żywotny mistrz

   Na początku lat 90. schronił się do klasztoru Zen ma Mount Baldy w Los Angeles, żyjąc od tego czasu pod duchowym przywództwem mistrza Kyozan Joshu Sasaki. Kto wie, czy wyszedłby jeszcze na estradę, gdyby w połowie minionej dekady nie okradła go ze wszystkiego menedżerka. Wtedy zdecydował się na najdłuższe i najlepsze tournée (2008 - 2010) w karierze. Przyniosło 22,5 mln dolarów emerytury.
Uspokoił się. Tak bardzo, że pierwsza od ośmiu lat studyjna płyta, jest wyciszona jak te sprzed trzech dekad. Jeśli śpiewa bluesa albo soul – ballady podyktowane gardłowym szeptem niemal wytracają rytm i przenoszą nas w sferę kontemplacji i zmysłowej delikatności. Cohenowi jeszcze raz udało się stworzyć przepis na katharsis, receptę na szczęście w nieszczęściu.
Wyjątkową w dorobku Kanadyjczyka piosenkę "Going Home", można odczytać jako autoironiczny zapis rozmowy z samym sobą, w którym Cohen odsłonił swoją osobowość z niespotykaną szczerością: "Uwielbiam rozmawiać z Leonardem/ (...) / Tym leniwym draniem/Skrywającym się za garniturem". Dodajmy, że Leonard z "Going Home" uwielbia mówić o poczuciu żalu, pisać hymny o wybaczeniu, miłości i śmierci. Wypisz, wymaluj autor "Old Ideas"! Dlatego nie przejmowałbym się zapowiedziami rychłego pożegnania z nami. Ważniejsze jest to, co całkiem niedawno Cohen powiedział na temat jednego ze swoich notesów: "Dochodzę do jego końca, ale jeszcze nie całkiem". Zawsze był mistrzem metafory. A przykładem długowieczności służy mu pewnie mistrz Joshu Sasaki, który nie traci sił witalnych, mając 104 lata.