Koniec z pozowaniem na
buddyjskiego mnicha. Leonard Cohen
powraca z rozmachem
i w dobrym stylu.
Nowa płyta, nowe piosenki, nowa książka i
film
Leonard Cohen napisał
w tym roku piosenki dla swojej partnerki Anjani, które wydano na albumie "Blue
Alert", opublikował książkę i stał się bohaterem filmu, którego ścieżka dźwiękowa została wydana na płycie.
Ba, udało mu się nawet wylansować przebój. Piosenka "Tower of Song", którą
wykonuje z U2, jest radiowym hitem jesieni. Nieźle jak na zmęczonego życiem
starca, za którego uważa się kanadyjski pieśniarz. Co spowodowało tę cudowną
odmianę? Czysta matematyka, 72 - letni Cohen został okradziony przez agentkę z
oszczędności całego życia.
W spektakularnym come - backu pomagają mu wpływowi wielbiciele,
których jak się okazuje, jest legion. W ostatnich latach twórca wyrósł bowiem w
obszarze muzyki popularnej na prawdziwego guru. Nick Cave twierdzi na przykład,
że przed laty to Cohen uratował mu życie. Można to wyznanie usłyszeć na początku
filmu dokumentalnego "Leonard Cohen: I'm Your Man", który 24 listopada wejdzie
na ekrany polskich kin. Rzecz miała miejsce na początku lat 70. na
australijskiej prowincji, gdzie w czasach młodości mieszkał Cave. Był wiecznie
zdołowany, dopóki koleżanka nie podarowała mu "Songs of Love and Hate". "Przez
długi czas słuchanie Cohena było moją jedyną rozrywką - opowiada. To dość
osobliwa rozrywka, zważywszy, że kanadyjskiego twórcę nazywa się często "piewcą
rozpaczy", ale i Cave nie jest postacią tuzinkową.
W filmie zrealizowanym przez Liana Lunsona oprócz Cave'a o Cohenie
w samych superlatywach wypowiadają się takie gwiazdy, jak choćby Bono i The Egde
z U2. Obaj twierdzą, że to autor najwspanialszych piosenek, z jakimi się w życiu
zetknęli, a analiza jego tekstów to najlepsza na świecie szkoła pisania o
miłości.
Zachwyty nad tekstami Cohena nie dziwią, w końcu zanim zaczął
śpiewać, był już cenionym poetą. Dobre recenzje w Kanadzie zebrał jego
debiutancki tom poezji "Let Us Compare Mitologies" (1956), a za utwory zebrane "Selected
Poems 1956 - 1968" dostał rządową nagrodę, której przyjęcia odmówił. Dziś -
pięćdziesiąt lat po debiucie - powraca z poetycką "Księgą tęsknoty" (w polskich
księgarniach od 14 listopada). Zarówno film, jak i nowy zbiór poezji można uznać
za podsumowanie artysty.
Z książką jest jednak pewien problem, a polega on na tym, że bez
muzyki teksty Cohena niebezpiecznie balansują na granicy grafomanii. Wersy
takie, jak: "trzeba mi prochów/trzeba mi wina/i
przyjemności/w obu pachwinach"
raczej nie świadczą o poetyckiej dojrzałości. Tak brzmi jak wypociny nastolatka.
Dużo lepiej Cohen wypada w filmie.
Lunson zarejestrował koncert, podczas którego przyjaciele artysty w
Sydney Opera House wykonują jego utwory. Fragmenty występów przeplatają się z
wywiadem z Cohenem, który opowiada o początkach kariery, najważniejszych
chwilach w życiu, kobietach i piosenkach. Do najciekawszych momentów filmu
należy wypowiedź dementująca plotki o jego zakonnym życiu. Na początku lat 90.
wszystkich zaskoczyła decyzja twórcy o przerwaniu kariery i zaszyciu się się w
buddyjskim klasztorze pod Los Angeles. W filmie Cohen mówi, że nigdy nie miał
zamiaru zostać mnichem.
O tym, że jego życie w zakonie nie było tak ascetyczne, jak o nim
pisano, przekonać się można też w "Księdze tęsknoty". Najlepsze fragmenty poezji
Cohena to żartobliwe opowieści z klasztoru: "Kyozan Joshu
Roshi/ który doprowadził setki mnichów/ do pełnego przebudzenia/ zwraca się ku
jednoczesnemu/ rozszerzaniu i kurczeniu się/ wszechświata./ A ja piszę i piszę/
o pewnej szlachetnej młodej damie/ która rozpięła jeansy/ na przednim siedzeniu
mojego jeepa (...)/ Powiem wam przyjaciele,/ że wolę moją tematykę"
Najlepsze piosenki Cohena zawsze dotyczyły układów damsko -
męskich (sam nigdy się nie ożenił, ale ma troje dzieci). Zawrówno w delikatnych,
poetyckich tekstach ("Suzanne", "Hey, That's No Way To Say Goodbye"), jak i
dosłownych ("Chealse Hotel No.2", w którym śpiewał o seksie z Janis Joplin)
tkwiła moc, która sprawiała, że trudno się było oprzeć tym utworom. I chociaż
Cohen nigdy nie stał się wielką gwiazdą (poza Kanadą, Polską i Norwegią jego
płyty słabo się sprzedają), to doceniły go i zachwyciły się nim prawdziwe
gwiazdy muzyki. Piosnki Kanadyjczyka w swoim repertuarze mają Nick Cave, U2,
R.E.M., Bob Dylan i Joe Cocker. Cohen jest dla nich muzyczną wyrocznią, której
słuchają, ilekroć sami chcą stworzyć dobrą miłosną balladę. Najbardziej oddany
Cohenpwi jest chyba popularny pieśniarz country Kris Kristoferson, który
zażyczył sobie, by na jego nagrobku wyryto słowa piosenki "Bird on a Wire".
Na świecie wydano ponad 30 albumów nagranych w hołdzie Cohenowi -
większość w latach 90. ubiegłego wieku. A jednak w Polsce bard z Kanady jest
wielbiony najgoręcej. Na początku lat 80. odkrył go u nas, zaczął tłumaczyć i
śpiewać Maciej Zembaty. I smętne piosenki Cohena musiały poruszyć coś w polskiej
duszy, bo ich autor jest nad Wisłą ukochanym balladzistą - poetów, rockmanów i
pań domu. Mało kto potrafi mu się oprzeć, czego dowodem jest niebywały sukces
jego poprzedniej płyty "Ten New Songs", na której znalazł się hit "A
Thousand Kisses Deep". Sprzedano jej w Polsce prawie 140 tysięcy, co jest
wynikiem kosmicznym, jeśli wziąć pod uwagę, że złota płyta to dziś raptem 20
tys. krążków. Kanadyjski bard jest u nas tak popularny, że obok Shakiry i Celine
Dion promuje RMF FM.
Zabawne, ale mało brakowało, a Cohen nie zabrałby się za śpiewanie.
Jako muzyk debiutował późno, miał 32 lata. Gdy postanowił śpiewać, jego agent
zapytał: "Czy ty aby nie jesteś za stary na wygłupianie się z gitarą?". John
Hammond, łowca talentów, ten sam, który odkrył Dylana i Springsteena, był jednak
odmiennego zdania. Po wysłuchaniu kilku piosenek Cohena powiedział tylko:" Masz
to". Polacy mogą mieć satysfakcję, że zauważyli to jako jedni z pierwszych.
|