Ro(c)k Leonarda
Robert Ziębiński

Koniec z pozowaniem na buddyjskiego mnicha. Leonard Cohen powraca z rozmachem i w dobrym stylu.
Nowa płyta, nowe piosenki, nowa książka i film

   Leonard Cohen napisał w tym roku piosenki dla swojej partnerki Anjani, które wydano na albumie "Blue Alert", opublikował książkę i stał się bohaterem filmu, którego ścieżka dźwiękowa została wydana na płycie. Ba, udało mu się nawet wylansować przebój. Piosenka "Tower of Song", którą wykonuje z U2, jest radiowym hitem jesieni. Nieźle jak na zmęczonego życiem starca, za którego uważa się kanadyjski pieśniarz. Co spowodowało tę cudowną odmianę? Czysta matematyka, 72 - letni Cohen został okradziony przez agentkę z oszczędności całego życia.
   W spektakularnym come - backu pomagają mu wpływowi wielbiciele, których jak się okazuje, jest legion. W ostatnich latach twórca wyrósł bowiem w obszarze muzyki popularnej na prawdziwego guru. Nick Cave twierdzi na przykład, że przed laty to Cohen uratował mu życie. Można to wyznanie usłyszeć na początku filmu dokumentalnego "Leonard Cohen: I'm Your Man", który 24 listopada wejdzie na ekrany polskich kin. Rzecz miała miejsce na początku lat 70. na australijskiej prowincji, gdzie w czasach młodości mieszkał Cave. Był wiecznie zdołowany, dopóki koleżanka nie podarowała mu "Songs of Love and Hate". "Przez długi czas słuchanie Cohena było moją jedyną rozrywką - opowiada. To dość osobliwa rozrywka, zważywszy, że kanadyjskiego twórcę nazywa się często "piewcą rozpaczy", ale i Cave nie jest postacią tuzinkową.
   W filmie zrealizowanym przez Liana Lunsona oprócz Cave'a o Cohenie w samych superlatywach wypowiadają się takie gwiazdy, jak choćby Bono i The Egde z U2. Obaj twierdzą, że to autor najwspanialszych piosenek, z jakimi się w życiu zetknęli, a analiza jego tekstów to najlepsza na świecie szkoła pisania o miłości.
   Zachwyty nad tekstami Cohena nie dziwią, w końcu zanim zaczął śpiewać, był już cenionym poetą. Dobre recenzje w Kanadzie zebrał jego debiutancki tom poezji "Let Us Compare Mitologies" (1956), a za utwory zebrane "Selected Poems 1956 - 1968" dostał rządową nagrodę, której przyjęcia odmówił. Dziś - pięćdziesiąt lat po debiucie - powraca z poetycką "Księgą tęsknoty" (w polskich księgarniach od 14 listopada). Zarówno film, jak i nowy zbiór poezji można uznać za podsumowanie artysty.
   Z książką jest jednak pewien problem, a polega on na tym, że bez muzyki teksty Cohena niebezpiecznie balansują na granicy grafomanii. Wersy takie, jak: "trzeba mi prochów
/trzeba mi wina/i przyjemności/w obu pachwinach" raczej nie świadczą o poetyckiej dojrzałości. Tak brzmi jak wypociny nastolatka. Dużo lepiej Cohen wypada w filmie.
  Lunson zarejestrował koncert, podczas którego przyjaciele artysty w Sydney Opera House wykonują jego utwory. Fragmenty występów przeplatają się z wywiadem z Cohenem, który opowiada o początkach kariery, najważniejszych chwilach w życiu, kobietach i piosenkach. Do najciekawszych momentów filmu należy wypowiedź dementująca plotki o jego zakonnym życiu. Na początku lat 90. wszystkich zaskoczyła decyzja twórcy o przerwaniu kariery i zaszyciu się się w buddyjskim klasztorze pod Los Angeles. W filmie Cohen mówi, że nigdy nie miał zamiaru zostać mnichem.
   O tym, że jego życie w zakonie nie było tak ascetyczne, jak o nim pisano, przekonać się można też w "Księdze tęsknoty". Najlepsze fragmenty poezji Cohena to żartobliwe opowieści z klasztoru: "Kyozan Joshu Roshi
/ który doprowadził setki mnichów/ do pełnego przebudzenia/ zwraca się ku jednoczesnemu/ rozszerzaniu i kurczeniu się/ wszechświata./ A ja piszę i piszę/ o pewnej szlachetnej młodej damie/ która rozpięła jeansy/ na przednim siedzeniu mojego jeepa (...)/ Powiem wam przyjaciele,/ że wolę moją tematykę"
  
Najlepsze piosenki Cohena zawsze dotyczyły układów damsko - męskich (sam nigdy się nie ożenił, ale ma troje dzieci). Zawrówno w delikatnych, poetyckich tekstach ("Suzanne", "Hey, That's No Way To Say Goodbye"), jak i dosłownych ("Chealse Hotel No.2", w którym śpiewał o seksie z Janis Joplin) tkwiła moc, która sprawiała, że trudno się było oprzeć tym utworom. I chociaż Cohen nigdy nie stał się wielką gwiazdą (poza Kanadą, Polską i Norwegią jego płyty słabo się sprzedają), to doceniły go i zachwyciły się nim prawdziwe gwiazdy muzyki. Piosnki Kanadyjczyka w swoim repertuarze mają Nick Cave, U2,  R.E.M., Bob Dylan i Joe Cocker. Cohen jest dla nich muzyczną wyrocznią, której słuchają, ilekroć sami chcą stworzyć dobrą miłosną balladę. Najbardziej oddany Cohenpwi jest chyba popularny pieśniarz country Kris Kristoferson, który zażyczył sobie, by na jego nagrobku wyryto słowa piosenki "Bird on a Wire".
   Na świecie wydano ponad 30 albumów nagranych w hołdzie Cohenowi - większość w latach 90. ubiegłego wieku. A jednak w Polsce bard z Kanady jest wielbiony najgoręcej. Na początku lat 80. odkrył go u nas, zaczął tłumaczyć i śpiewać Maciej Zembaty. I smętne piosenki Cohena musiały poruszyć coś w polskiej duszy, bo ich autor jest nad Wisłą ukochanym balladzistą - poetów, rockmanów i pań domu. Mało kto potrafi mu się oprzeć, czego dowodem jest niebywały sukces jego poprzedniej płyty "Ten New  Songs", na której znalazł się hit "A Thousand Kisses Deep". Sprzedano jej w Polsce prawie 140 tysięcy, co jest wynikiem kosmicznym, jeśli wziąć pod uwagę, że złota płyta to dziś raptem 20 tys. krążków. Kanadyjski bard jest u nas tak popularny, że obok Shakiry i Celine Dion promuje RMF FM.
   Zabawne, ale mało brakowało, a Cohen nie zabrałby się za śpiewanie. Jako muzyk debiutował późno, miał 32 lata. Gdy postanowił śpiewać, jego agent zapytał: "Czy ty aby nie jesteś za stary na wygłupianie się z gitarą?". John Hammond, łowca talentów, ten sam, który odkrył Dylana i Springsteena, był jednak odmiennego zdania. Po wysłuchaniu kilku piosenek Cohena powiedział tylko:" Masz to". Polacy mogą mieć satysfakcję, że zauważyli to jako jedni z pierwszych.