Leonard Cohen "Płomień"
Leszek Bugajski

  Jako młody człowiek chciał być pisarzem i poetą. Tym drugim był do końca życia, ale dla świata był przede wszystkim piosenkarzem. I może to lepiej, bo kiedy śpiewał, czarował słuchaczy swoją charyzmą sceniczną i magnetycznym, niskim głosem, który nadawał głębię utworom nawet wtedy, gdy ich teksty trąciły banałem. Leonard  Cohen był wielką gwiazdą, szedł własną drogą obok zmieniających się mód muzyki rozrywkowej i zawsze zaciekawiał, choć głównie śpiewał o miłości, o jej braku, o tęsknocie za nią, jak w "Going Home" z 2014 r., gdy opisywał samego siebie: "On chce śpiewać o miłości/Pisać hymny o litości/Podręczniki, jak w poczuciu klęski żyć/On się wznosi nad cierpienie" (przeł. Daniel Wyszogrodzki). Te cztery wersy mogłyby być mottem "Płomieni", ostatniej książki, którą przygotował, ale nie doczekał jej wydania. Pierwsza jej część składa się z wierszy, jakie wybrał z całej twórczości, druga to wiersze/teksty piosenek, które znalazły się na jego czterech płytach, z tym że jedna z nich to płyta firmowana przez Anjani Thomas, ale są na niej wyłącznie teksty Cohena. W części trzeciej znalazły się jego notatki poetyckie, jakie prowadził przez całe życie - melancholijne, sumujące życiowe doświadczenia. Książkę zamyka piękne, liryczne przemówienie, które Cohen wygłosił, odbierając w Hiszpanii prestiżową Nagrodę Księcia Asturii, całość to godne i wzruszające pożegnanie się ze słuchaczami i czytelnikami.