Powodzenia, panie Wilber
Manuela Gretkowska


fot. Sipa Press/East News

   Ostatnio na polskich listach przebojów pierwsze miejsce zajmował kanadyjski pieśniarz Leonard Cohen ze swoim "Sekretnym życiem". Czy słuchając codziennie jego śpiewnych zwierzeń, naprawdę coś o nim wiemy? Promując swoją płytę, opowiadał, że od kilku lat mieszka w buddyjskim klasztorze. Nie je mięsa, wstaje skoro świt. Czasami sam albo ze swoim mistrzem duchowym popija whisky. Jest przywiązany do judaizmu, w którym został wychowany. I na tym polega sekretne życie Leonarda Cohena? To kim on w końcu jest? Zagubionym poetą, medytującym mnichem buddyjskim czy śpiewającym i tańczącym po wódeczce chasydem?.
   Przyzwyczajeni do gwiazd mających fanaberie zamiast światopoglądu nie traktujemy poważnie religijnych gadżetów, z jakimi pozują (na przykład Madonny całującej się z czarny Chrystusem). Ale Cohen nie jest przecież błaznującym rockmanem. To trubadur o głosie żałobnika opłakującego miłość. Należy go brać serio. Nawet dla swojej żydowskiej rodziny nie jest całkiem szurniętym myszuge, chociaż ogolił się na łyso i paraduje w habicie. Wielbiciele też nie uważają jego deklaracji za poetycki bełkot, a klasztornego odosobnienia za szpan. Czy los Cohena jest typowy dla zmęczonej gwiazdy wyznającej New Age? Czy raczej pokazuje drogę innym wrażliwcom znękanym życiem? Zamknąć się w buddyjskim klasztorze z whisky i Biblią. Przechować w nowoczesnej arce Noego, ratując przed zalewem pomyj współczesności. A może to coś więcej niż postmodernistyczna moda mieszania wszystkiego ze wszystkim i Cohen jest nie tylko na topie list przebojów, ale i na topie duchowej awangardy?
   Na pewno byłby dobrą ilustracją teorii Kena Wilbera, kalifornijskiego myśliciela. W swojej najnowszej książce "Jeden smak" (fenomen wydawniczy - po raz pierwszy światowym bestsellerem stał się tekst o duchu, a nie o seksie czy kasie) szuka on w religiach tego, co uniwersalne. Duchowa globalizacja wzorowana na globalizacji ekonomicznej. Wilber, sławny autor ponad dwudziestu książek o duchowości, praktykuje od lat buddyjskie medytacje, korzystając z ich nadprzyrodzonych dobrodziejstw. Podobnie jak Cohen nie widzi jednak powodu ograniczania się do jednej tradycji. Oburzonemu tym niekonwencjonalnym podejściem dziennikarzowi buddyście na pytanie: "Czy jest coś, czego by Budda nie wiedział?" odpowiada: "Tak, jak prowadzić jeepa". Zachód nie musi być technokratycznym pariasem, bezradnym wobec uduchowionego Wschodu. Budda i Chrystus wyzwalają duchowo ludzkość, ale zachodnia psychoterapia i psychoanaliza wyzwalają ludzi z problemów psychicznych, na jakie żadna religia  nie znalazła jeszcze zbawiennej recepty. "Jeden smak" jest nowym smakiem lekarstwa mającego uzdrowić człowieka, a nie tylko jego ducha. Proponuje harmonijny, bo jednoczesny rozwój duchowy (medytacje, modlitwa), psychiczny (pozbycie się dzięki terapiom psychicznych dołów), społeczny (bycie w porządku wobec innych i praca społeczna) i fizyczny (zamiast ascezy dbanie o sprawność ciała). Wilber konstruuje nowy rewolucyjny światopogląd, łącząc to, co dotychczas było rozbite przez postmodernizm, płaski liberalizm walczący z ciemnym konserwatyzmem i ortodoksje religijne. Globalistyczny światopogląd nowego stulecia.
   Może w Polsce jest za wcześnie na Wilbera albo nie ma tu dla niego miejsca. Żyjemy w naszym chrześcijańsko - newage'owym zaścianku obwieszonym gadżetami feng shui i świętymi obrazkami na szczęście. Dla większości problemem nie jest samorealizacja, przeżycia duchowe, ale przeżycie do pierwszego. Chociaż w USA też chyba nie jest lepiej. Tam zaledwie co setna osoba praktykuje na serio rozwój duchowy. Ale Wilber, odżegnujący się od bycia guru, nie namawia: Ameryko, idź za Cohenem do klasztoru. Rozsądnie zaleca: czasem tam zajrzyj. Poczuj smak prawdziwej świętości i powagi wymieszanej zawsze z absurdem. Zobacz świat z innej strony, od ciemnej strony Księżyca, z którego Armstrong wygłosił pamiętne słowa: "Dla człowieka to tylko jeden mały krok, ale olbrzymi skok dla ludzkości". A potem dorzucił: "Powodzenia, panie Gorsky". Za tymi słowami kryje się mało znana historia, o której pisze Wilber. Kiedy Armstrong był jeszcze chłopcem, przez okno sypialni sąsiadów dosłyszał gorącą dyskusję. Pani Gorsky krzyczała do pana Gorsky'go: "Obciągnę ci, jak ten chłopiec z sąsiedztwa stanie na księżycu".