Podróż z Leonardem
Jan Adam Borzęcki

 Psycholodzy twierdzą, że ludzie mający pasję są bardziej zadowoleni z życia, zdrowsi i dłużej zachowują młodość. Znalazłem przykład potwierdzający słuszność tej teorii.

   Andrzej Pfeiffer z Sandomierza przekroczył sześćdziesiątkę i dziś jest już emerytem. Wcześniej był nauczycielem, a przez ostatnie 15 lat dyrektorował sandomierskiemu II LO. W jego życiu jest także epizod "kombatancki", jako że w stanie wojennym pozbawiono go pracy oraz uprawnień do wykonywania zawodu. Został więc sprzedawcą w sklepie kolegi i jakoś przeczekał. Nie stracił nawet życiowego optymizmu. A potem wrócił do szkoły, usiadł na dyrektorskim zydlu i opuścił go dopiero odchodząc na emeryturę.

OD PIERWSZEGO USŁYSZENIA

   W jego życiu zmieniało się wiele, ale jedno pozostało stałe fascynacja kanadyjskim poetą i bardem Leonardem Cohenem. Fascynacja na tyle głęboka, że bardziej przystoi rozbuchanemu emocjonalnie małolatowi niż statecznemu - przynajmniej w założeniu - emerytowi. Bo jeśli małolat zbiera zdjęcia swojego idola, wycinki z prasy, gromadzi teksty pieśni oraz tomiki jego poezji, a nawet robi stronę internetową, a potem godzinami gada z sobie podobnymi, to takie zachowanie wydaje się normalne. Ale żeby to robił  człowiek z kopą lat na karku?! Na szczęście Andrzej Pfeiffer nawet nie usiłuje udawać statecznego i nie deprymują go krzywe uśmieszki.
   Cohen był jego idolem od pierwszego usłyszenia. A to zdarzyło się w 1975 r. podczas śniadania, które z wrażenia stanęło mu w gardle. Nie znał wtedy języka angielskiego, ale głos i emanujący z niego nastrój podpowiadał, ze chodzi o coś ważnego. I chociaż pieśń szybko się skończyła, wrażenie nie minęło, a nawet wręcz odwrotnie. Próbował czegoś dowiedzieć się  o artyście, ale to nie były te czasy, kiedy jedno kliknięcie otwiera tajemnice. Bez powodzenia szukał  też płyt z nagraniami Cohena. Potem w miesięczniku "Radar" trafił na tekst o poecie, a nawet tłumaczenia wierszy-piosenek.
   Pierwszy wyjazd za granicę w 1977 r. dał mu możliwość zakupu płyt. Okazało się, że mógł to zrobić nawet w małej szwedzkiej mieścinie. Po powrocie było słuchanie i troska o stan winylowego krążka. W latach osiemdziesiątych pojawiły się polskie wersje pieśni Cohena w wykonaniu Macieja Zembatego,
którego w 1986 r. Andrzej poznał w Sandomierzu, przeszedł z nim na „ty", a potem przegadał bite trzy godziny. Oczywiście na temat Cohena. O głębokości zainteresowania kanadyjskim bardem najlepiej świadczy fakt, iż po to, by móc rozumieć o czym śpiewa, Andrzej zaczął uczyć się języka angielskiego.

COHEN NA ŻYWO

   W pierwszych miesiącach 1985 r. Andrzeja zelektryzowała informacja, że już w marcu Leonard Cohen przyjeżdża do Polski i będzie koncertował w Poznaniu, Wrocławiu, Zabrzu i Warszawie. Natychmiast rozesłał wici po znajomych we wszystkich tych miastach, ale nikt nie miał dobrej nowiny. Kiedy zbliżała się data ostatniego, warszawskiego koncertu, postanowił pojechać do stolicy i spróbować kupić bilet od „konika". Wiedział, że będzie musiał solidnie przepłacić, ale zdecydowany był oddać wszystkie posiadane pieniądze. I kiedy już pakował manele, listonosz przyniósł list z nadrukiem ministerstwa kultury, a w nim dwa bilety i życzenia niezapomnianych wrażeń na koncercie. Andrzej do dziś nie wie, kto zrobił mu taką niespodziankę, ale wciąż mu jest wdzięczny, bo dzięki niemu mógł wysłuchać swego idola na żywo.
   Koncert pamięta ze szczegółami. Łącznie z kolejnością wykonywanych pieśni oraz czterdziestominutowym bisem. I wielkie skupienie, które przeciągnęło się poza czas koncertu i wyszło na ulicę.
   Ostatni bezpośredni kontakt z Cohenem miał Andrzej 31 maja 2006 r.
(błąd autora: 31 marca 2007 r. - przyp. AP) w warszawskim studio im. Agnieszki Osieckiej. Było to podczas koncertu promującego płytę życiowej partnerki poety, Anjani Thomas, której – także na estradzie – towarzyszył on sam. Ciekawostką jest to, że zaproszenie na koncert Andrzej otrzymał za pośrednictwem Jarkko Ariatsalona (błąd autora: Arjatsalo - przyp. AP), uznanego fińskiego fana i twórcy pierwszej cohenowskiej strony internetowej, którego jego sandomierski odpowiednik poznał dzięki sieci. Osobiście poznali się właśnie podczas tego koncertu, z którego Andrzej wyszedł z marzeniem, aby starzeć się tak pięknie, jak Cohen.

„SPEC" OD COHENA

   Cohenowska płytoteka Andrzeja jest dość obszerna, bo znajdują się w nim wszystkie dostępne płyty artysty, ale nie tylko, bo także nagrania innych artystów mających w repertuarze pieśni Leonarda. W jego zbiorach znaleźć można wszystko to, co wyszło spod pióra Cohena, a także fura tekstów traktujących o twórczości barda.
   Andrzej należy do grona najlepszych polskich znawców twórczości Cohena, a prowadzona przez niego od 2002 r. strona internetowa www.cohen.ugu.pl uznawana jest za jedną z najbardziej wyczerpujących i wiarygodnych. Znana jest także samemu Cohenowi, który w 2005 r. nadesłał Andrzejowi z Los Angeles dedykację napisaną na stronie tytułowej... polskiego przekładu jego własnej powieści.
   Andrzej nie ukrywa, że Cohen pieśniarz i Cohen poeta stał się jego życiowym guru. A dlaczego akurat Cohen?
   – To coś głębszego od zwyczajnego uwiedzenia słowem – tym bardziej, jeśli się go nie zna – oraz dźwiękiem, których przecież pełno. To raczej głębokie zestrojenie duchowe, dzięki któremu cudzy głos potrafi wydobyć z nas najgłębsze pokłady wrażliwości. Pewnie to sprawia, że już 33 lata pozostaję wierny Cohenowi i jego twórczości. I nadal będę...