Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale Cohen długo był tylko dla
wtajemniczonych. Poznałem go dzięki płycie z byle jaką okładką, ale
z genialnym tytułem: „Pieśni miłości i nienawiści”. Przywiózł ją z
Anglii brat koleżanki, a myśmy, licealiści, popijając wino,
odsłuchiwali tych hipnotycznych nagrań w zadymionym pokoju kamienicy
na 22 Lipca. Cohen był naszym pilnie strzeżonym odkryciem. Starszy
od gwiazd rocka, jakby dojrzalszy, pozbawiony złudzeń. Obywał się
bez fajerwerków, grał poza światłami rampy.
Nie Petrarka, ale Cohen uczył mnie języka erotyki: czułego, choć
niewolnego od perwersji, zmysłowego, choć przesiąkniętego mistyką.
„Zapaliłem zielony ogarek” – a raczej cieniutką, zieloną świeczkę –
„by zazdrość ukłuła cię też”. Tak wyglądał ten erotyczny
majstersztyk w przekładzie Macieja Zembatego. „Zleciały się zewsząd
komary na wieść, że już można mnie zjeść”. Czuliśmy, jak rozwija się
przed nami niezmierzony kontynent doświadczeń.
Cohen pozwalał się nam odnaleźć nie
tyle wśród „pięknych dwudziestoletnich”, ile – bo świat był wtedy
podły – pośród „pięknych przegranych” (taki tytuł nosiła jego
powieść). Przechwytywał język biblijnych proroków, by go po swojemu,
nierzadko bluźnierczo, wykorzystać. Izajasz w zdartym niebieskim
prochowcu, rozmawiający z Bogiem i kobietami. Szedł epoce pod prąd,
a raczej całkiem wobec niej suwerennie.
Potem się zmienił na pewien czas w gwiazdę. Pamiętam niedowierzanie,
a może i poczucie zdrady, gdy usłyszałem, jak jego chórek śpiewa „la-la-la-la”
w „Dance Me to the End of Love”, a potem byłem świadkiem, jak utwór
ten podbija dansingi i imprezy sylwestrowe. Dziś wiem, że to wielki
utwór. „Hineni, hineni, jestem gotów, Panie”, powtarza Cohen za
Abrahamem na swojej ostatniej, wspaniałej płycie – i kończy swój
dyżur. Gaśnie zielony ogarek. I trochę nas ubywa.
|