Pieśniarz miłości
Jerzy Jarniewicz*
*Poeta, tłumacz, krytyk literacki.
Ostatnio opublikował w Znaku książkę „All you need is love. Sceny z życia kontrkultury”
zawierającą m.in. portret Cohena

 

   Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale Cohen długo był tylko dla wtajemniczonych. Poznałem go dzięki płycie z byle jaką okładką, ale z genialnym tytułem: „Pieśni miłości i nienawiści”. Przywiózł ją z Anglii brat koleżanki, a myśmy, licealiści, popijając wino, odsłuchiwali tych hipnotycznych nagrań w zadymionym pokoju kamienicy na 22 Lipca. Cohen był naszym pilnie strzeżonym odkryciem. Starszy od gwiazd rocka, jakby dojrzalszy, pozbawiony złudzeń. Obywał się bez fajerwerków, grał poza światłami rampy.
   Nie Petrarka, ale Cohen uczył mnie języka erotyki: czułego, choć niewolnego od perwersji, zmysłowego, choć przesiąkniętego mistyką. „Zapaliłem zielony ogarek” – a raczej cieniutką, zieloną świeczkę – „by zazdrość ukłuła cię też”. Tak wyglądał ten erotyczny majstersztyk w przekładzie Macieja Zembatego. „Zleciały się zewsząd komary na wieść, że już można mnie zjeść”. Czuliśmy, jak rozwija się przed nami niezmierzony kontynent doświadczeń.
Cohen pozwalał się nam odnaleźć nie tyle wśród „pięknych dwudziestoletnich”, ile – bo świat był wtedy podły – pośród „pięknych przegranych” (taki tytuł nosiła jego powieść). Przechwytywał język biblijnych proroków, by go po swojemu, nierzadko bluźnierczo, wykorzystać. Izajasz w zdartym niebieskim prochowcu, rozmawiający z Bogiem i kobietami. Szedł epoce pod prąd, a raczej całkiem wobec niej suwerennie. Potem się zmienił na pewien czas w gwiazdę. Pamiętam niedowierzanie, a może i poczucie zdrady, gdy usłyszałem, jak jego chórek śpiewa „la-la-la-la” w „Dance Me to the End of Love”, a potem byłem świadkiem, jak utwór ten podbija dansingi i imprezy sylwestrowe. Dziś wiem, że to wielki utwór. „Hineni, hineni, jestem gotów, Panie”, powtarza Cohen za Abrahamem na swojej ostatniej, wspaniałej płycie – i kończy swój dyżur. Gaśnie zielony ogarek. I trochę nas ubywa.