Leonard Cohen ma dziś 77 lat i od dawna
wypracowane własne tempo pracy. Przez prawie pół wieku nagrał 12
płyt z klasycznymi i pięknymi, choć depresyjnymi piosenkami, walcząc
przy okazji z własną depresją. Walkę tę najpierw ułatwiały mu
alkohol i narkotyki, potem kolejne romanse, a w końcu coraz dłuższe,
liczone w latach, pobyty w buddyjskim centrum Mount Baldy. Tam, pod
okiem swego mistrza zen (obecnie 104-letniego), poddawał się
klasztornej dyscyplinie i – jak sam to określa – „zgłębiał naturę
rzeczy”.
Cierpliwość jest wpisana w każdy element świata Cohena. Muszą się
nią wykazywać fani, którzy na nowy album „Old Ideas” czekali od
ośmiu lat. I dziennikarze, którzy – tak jak ja – zabiegali o kontakt
z artystą. Przy okazji poprzedniej płyty wysłałem nawet mail do
klasztoru z prośbą o kontakt z Cohenem. Odpowiedź przyszła dopiero
po roku, też mailem – od samego artysty. I była zwyczajowo
lakoniczna: „Jestem w tej chwili w Mount Baldy. Nie mogę udzielać
wywiadów”. Po kilku latach nadarzyła się jednak okazja do spotkania
– prezentacja nowej płyty w Paryżu. Pytam więc, jak mógł wytrzymać w
Mount Baldy, w środowisku pozbawionym muzyki, przez wiele lat
odizolowany od świata.
– Zawsze można sobie mruczeć pod
nosem, tego przecież w klasztorze nie zabraniają –
odpowiada. Może dlatego na „Old Ideas” – nowej płycie, która ukaże
się 30 stycznia – jego głos, nagrywany niezwykle blisko mikrofonu,
operujący na poziomie szeptu, zamienia się chwilami w basowy pomruk.
Prawie jak w piosenkach Toma Waitsa. Choć przecież metrykalnie to
raczej Waits był uczniem Cohena. Podobnie jak Bob Dylan, też
eksponujący na ostatnich albumach starcze zmęczenie w głosie. Męscy
bardowie mają się pod tym względem świetnie – nikt nie oczekuje od
nich piękności, tak samo jak od starzejących się aktorów w filmie.
Podobnie jak młodsi koledzy po fachu, Kanadyjczyk w swoich
nagraniach odwołuje się coraz częściej do bluesa. Choć u niego, jako
pupilka europejskiej publiczności i człowieka, który przyszedł do
piosenki z poetyckiego salonu, to dużo większe zaskoczenie. –
Zawsze czułem, że nie mam prawa do
wykonywania bluesa, choć bardzo lubiłem jego konstrukcję –
tłumaczy. – Ale poczułem, że przyznano mi pozwolenie. Nie
wiem tylko, jaka władza tego dokonała. Pewnie
ta sama, która pozwala w tym wieku Cohenowi błyszczeć jednymi z
najlepszych tekstów i piosenek od lat.
Najpierw weźmiemy Berlin
Opieszałość w
czytaniu maili wywołała już w życiu Cohena konsekwencje znacznie
poważniejsze, niż te opisane wyżej. Podczas pobytów w Mount Baldy
nie śledził pojawiających się w korespondencji ostrzeżeń o stanie
własnych finansów. Nie zwrócił więc uwagi na to, że Kelley Lynch,
kolejna ekskochanka, a potem współpracowniczka i menedżerka, której
w zaufaniu udzielił pełnego dostępu do swoich kont, przez lata
zdefraudowała wszystkie oszczędności z jego ocenianego na 5 mln dol.
funduszu emerytalnego. Pieniędzy, które mu zostały, nie wystarczyło
na opłacenie podatków, wpadł więc w długi. Anthony Reynolds, biograf
Cohena, opisuje tę historię jako ironiczny żart w stylu zen: „Bogaty
człowiek próbuje uciec z materialistycznego świata, a potem opuszcza
klasztor, żeby się dowiedzieć, że ukradziono mu wszystkie dobra
materialne. W końcu jako biedak musi wrócić do świata materializmu
na dobre, żeby odzyskać fortunę”.
Ten bodziec był zresztą w życiu Cohena potrzebny, a już na pewno
przydał się jego fanom. W połowie poprzedniej dekady musiał z biedy
zacząć pisać nowe piosenki, a dwa lata temu – wyjechać w świetnie
przyjmowaną trasę koncertową. – Mam teraz dużo
niedokończonego materiału. Z pewnością wystarczy na jeszcze jedną
płytę, mam nadzieję, że uda mi się ją nagrać w ciągu najbliższego
roku – mówi. Sama światowa trasa, podczas której zawitał
również do Polski, przyniosła zyski rzędu 21 mln dol., więc
summa summarum się opłacało.Wierni fani Cohena powinni
dobrze znać ten ekonomiczny aspekt twórczości idola. W latach 60.,
jeszcze przed trzydziestką, był bowiem nadzieją kanadyjskiej prozy i
poezji. Zbierał świetne recenzje i pracował nad kolejną książką na
swojej zielonej maszynie Olivetti (nie mniej sławnej niż znany z
tytułu piosenki „Słynny niebieski prochowiec”) w domku na małej
wyspie Hydra u wybrzeży Grecji. Za piosenki wziął się między innymi
dlatego, że ich pisanie oznaczało dużo większe wpływy. Jego głos nie
wszystkim się podobał, a brak obycia w świecie muzyki popularnej
czynił z niego outsidera. Do dziś Cohen – nawet na płycie „Old Ideas”
– nie czuje do końca amerykańskiej tradycji folkowej, żywe
instrumenty zastępuje chwilami syntetycznymi brzmieniami, pozwala
sobie na wiele elementów, które mogą brzmieć co najmniej dziwnie.
„Na początku trudno było skłonić Leonarda do pracy z innymi
muzykami, bo czuł, że się z niego śmieją” – wspominał jego pierwszy
producent John Hammond, odkrywca talentów Dylana i Springsteena. „I
rzeczywiście się podśmiewali”. Z drugiej strony, późny (miał 33
lata) debiut płytowy Cohena przyniósł takie utwory, jak „Suzanne”
czy „Sisters of Mercy”, i był dojrzałym arcydziełem. Recenzje zebrał
świetne, ale wpływy na amerykańskim rynku okazały się niewielkie.
Jego znana piosenkowa fraza „Najpierw zdobędziemy Manhattan, potem
weźmiemy Berlin”, przełożona na realia kariery Cohena, musiałaby
brzmieć dokładnie odwrotnie.
Na pościeli wymiętej
Najłatwiej tę
karierę zestawiać z losami Woody’ego Allena. Nie dlatego, że Cohen
jest urodzonym w dość majętnej rodzinie kanadyjskim Żydem (jego
matka uciekała z terenów dzisiejszej Litwy). I nie tylko ze względu
na skłonności do depresji. Obaj budowali swoje kariery głównie
dzięki europejskiej publiczności. W połowie lat 70., gdy dla
słuchaczy w Ameryce Cohen był wciąż stosunkowo mało znanym
wykonawcą, w Paryżu zorganizowano mu koncert na otwartej przestrzeni
dla 130 tys. widzów. – Tradycja, w
obrębie której się poruszam, w Europie była znana od lat. Liryka,
pozycja wokalisty, to wszystko było od dawna rozumiane we Francji
– mówi dziś autor „I’m Your Man”. Liczne podróże artysty do
Grecji, Francji i Wielkiej Brytanii nie były początkiem fascynacji
Starym Kontynentem. Jego poetyckim patronem był od samego początku,
odkryty we wczesnej młodości, Hiszpan Federico García Lorca.
Fascynującym odkryciem, mającym wpływ na dość wyjątkowy styl gry na
gitarze Cohena, była z kolei scena flamenco. –
W zeszłym roku zmarł Enrique Moriente –
przypomina. – Fakt, że przełożył kilka
moich piosenek na język flamenco, był dla mnie powodem do dumy. Z
kolei jedną z pierwszych płyt, które kupiłem, był album pieśniarki
fado Amalii Rodriguez. Nie miałem wtedy pieniędzy na
płyty, więc był to przemyślany zakup, słuchałem tych piosenek non
stop.
Zmitologizowana jest sympatia Cohena dla Polaków.
Nasza do niego – ani trochę. Artysta został do nas zaproszony w 1985
r. na cztery wyprzedane koncerty w dużych salach, miał tu oddanego
tłumacza (zmarły w ubiegłym roku Maciej Zembaty), jego płyty
świetnie się sprzedają do dziś. Biblijne i mitologiczne skojarzenia,
poetyckie konteksty – wszystko to świetnie przemawiało do miejscowej
inteligencji już w latach 70. Wprawdzie wykonywana przez niego pieśń
„The Partisan”, która przypadła do gustu działaczom
solidarnościowego podziemia, nie była akurat autorstwa Cohena, to
jednak Kanadyjczyk wydawał się w latach 80. kimś niesłychanie nam
bliskim i przychylnym. On sam – co wyczytać można w wywiadach i
biografii – podchodził do tego kultu z zaskoczeniem. O systemie
komunistycznym wypowiadał się wprawdzie krytycznie, ale na upadek
muru berlińskiego i zburzenie starego porządku patrzył (na albumie „The
Future”) ze strachem. „Widziałem przyszłość bracie/Jest mordercza!”
– śpiewał, szukając później potwierdzenia swych słów w wojnie w
Jugosławii.
Dzięki przekładom (także tym Daniela Wyszogrodzkiego) znamy
wyrafinowane opisy miłości niemożliwej do Zuzanny, żony znajomego
rzeźbiarza („Suzanne”), albo dylematów mężczyzny w stałym związku
(„I Tried To Leave You”). Znamy artystyczne credo Cohena, wyrażone
od razu w „Bird on a Wire”: „Jak ptak na drucie/Jak pijak w nocnym
chórze/Próbowałem na swój sposób/Wolnym być”. Inny piosenkarz Kris
Kristofferson wspominał, że chce je sobie wyryć na grobie. Dziś
uzupełniają je słowa z najnowszej płyty, z utworu „Going Home” –
rozmowy z samym sobą, „parszywym leniem, zawsze w garniturze”, który
nie ma wolności. „Zawsze robi to, co każę” – śpiewa starzejący się
Cohen. „New Yorker” przedrukował ostatnio ten tekst na swojej
kolumnie poetyckiej.
Umknęło nam za to trochę z dosadności niektórych piosenek – choćby
„Chelsea Hotel No. 2”, w którym scenę oralnego seksu z młodziutką
Janis Joplin Maciej Zembaty przedstawił delikatnie: „Gdy w pościeli
wymiętej/Całowałaś mnie wszędzie”. Cohen opisał ten szybki romans
już po tragicznej śmierci Joplin, nie bez wstydu, i wielokrotnie się
z tego tłumaczył. – Dziś wiemy, że
zabójczy może być cukier, papierosy, ba, białe pieczywo! Wtedy nikt
nam nie mówił nawet o tym, że heroina zabija –
komentuje z perspektywy smutny los piosenkarki.
Cohen jak Yoda
„W Europie
Wschodniej cierpimy na taką depresję, że klimat muzyki Cohena nam
nie przeszkadza” – tłumaczył jego polskie sukcesy promotor
koncertowy Andrzej Marzec na kartach biografii artysty „A Remarkable
Life”. W ostatnich latach – szczególnie na albumie „Dear Heather” –
ten klimat nieco się rozjaśnił, ale płyta „Old Ideas” jest znów
bardziej przygnębiająca, brzmi bardziej jak wczesne nagrania Cohena.
– Depresja nie jest jak
nieudana randka albo zepsuty weekend –
tłumaczy autor, wyjątkowo wylewnie i bez silenia się na dowcip. –
Kiedy mówię o depresji, mam na myśli
jej postać kliniczną, która rzuca się cieniem na całe życie,
powoduje lęki, nieustające uczucie, że nic nie może się udać, że
przyjemność jest niemożliwa do osiągnięcia, a wszystkie strategie
ponoszą fiasko.
Dziś Cohen jest wreszcie jako autor w centrum uwagi po
obu stronach Atlantyku. Wiele zrobili dla niego młodzi wykonawcy,
oddający mu kolejne piosenkowe hołdy – od R.E.M. i Nicka Cave’a na
płycie „I’m Your Fan”, po Antony’ego na ścieżce dźwiękowej dokumentu
„I’m Your Man”. Pomógł zaskakujący sukces „Hallelujah” w wykonaniu
Jeffa Buckleya, który do dziś skutkuje obecnością tej piosenki we
wszystkich edycjach „Idoli” i „X Factorów”. A wreszcie wracająca
moda na autorów-wykonawców, dzięki której ludzie chcą słuchać, co ma
do powiedzenia Cohen o dziedzinie, na której zna się najlepiej –
pisaniu piosenek. Dobra piosenka operuje jego zdaniem na wielu
poziomach – pozwala uleczyć złamane serce, ale też sprzątać dom i
pozmywać naczynia. Zawsze jest w niej jednak pierwiastek smutku,
który można wydobyć. –
Nawet takie „Jingle Bells” można przecież zaśpiewać wolniej i
uchwycić w ten sposób zupełnie inne emocje.
– Piosenka jest jak tofu, łatwo ją
nasycić dowolnym smakiem. Dowolnym rodzajem emocji
– mówi w Paryżu.
– W dobrej piosence można więc znaleźć
miejsce pozwalające ją odczytać jako erotyczny impuls, lekarstwo na
depresję, opowieść o samotności. Przypomnijmy sobie, co Marilyn
Monroe zrobiła ze śpiewanym dla prezydenta „Happy Birthday”.
Zamieniła to w zaproszenie erotyczne.
Zdaniem Cohena, piosenki nie uwznioślają naszego życia. To treść
naszego życia uwzniośla piosenki. I sam potrafi swoje odczytać na
nowo w dowolnych okolicznościach. Na prezentacji płyty „Old Ideas”
odzywa się w pewnym momencie duński dziennikarz: „Panie Cohen,
przeżywamy największy kryzys od lat, giełdy szaleją, cały świat
pogrążony jest w długach, co pan o tym sądzi?”. Na co artysta, znów
lapidarnie, odpowiada tytułem jednego ze swoich przebojów: –
Everybody knows. Potem
zastyga z kamienną twarzą w pozie piosenkowego mistrza Yody, w
której spędził wcześniej 45 minut, czekając, aż dziennikarze z
całego świata wysłuchają jego nowych piosenek.
Ta artystyczna filozofia i gigantyczny dorobek przyniosły Cohenowi w
ubiegłym roku – prócz różnych innych honorów i wyróżnień –
prestiżową Nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie literatury. Co
przypomina, że może wcale nie jest gorszym kandydatem do Nobla niż
wymieniany ostatnio w gronie faworytów Dylan.
Fragmenty tekstów Leonarda Cohena – z
wyjątkiem „Going Home” – w tłumaczeniu Macieja Zembatego.
|