11 listopada odszedł Leonard Cohen, jeden z dżentelmenów współczesnej muzyki, doskonały poeta, artysta starej daty z doskonałymi manierami, sznytem elegancji. Trzy tygodnie po wydaniu swojej ostatniej, świetniej płyty "You Want It Darker" zmarł Leonard Cohen. Miał 82 lata.
Na plakacie promującym pierwsze koncerty Cohena w Polsce w 1985 roku widnieje napis „Legendarny bard pieśni protestu i miłości, wielki poeta i kompozytor”. Zamykanie ludzi w kilku zaledwie słowach jest zawsze jakoś niestosowne, ale ten opis pasuje doskonale, jest lakoniczny, ale też i bezpośredni. Bo Cohen jak mało kto potrafił łączyć poezję z muzyką w sposób tak naturalny, że czasem niepokojący. „Kanadyjski Bob Dylan, Samuel Beckett muzyki pop” - to nie były puste komplementy serwowane przez krytyków, dziennikarzy, to była prawda.
Cohen miał w sobie uroczą staroświeckość, która z jednej strony była szorstkawa, z drugiej pełna ciepła. Gdy był na scenie wyglądał na zakłopotanego, ale też biła od niego przyciągająca uwagę pewność. Kilkoma słowami potrafił rozładować napięcie, wzruszyć, rozbawić, dla wielu jego niski, natychmiast rozpoznawalny głos miał terapeutyczne niemal właściwości.