Nie  FAN - CLUB  lecz  KLUB  PRZYJACIÓŁ

Rozmowa z MACIEJEM KARPIŃSKIM i MACIEJEM ZEMBATYM
Katarzyna Dolińska


Maciej Zembaty, Maciej Karpiński i Leonard Cohen
na lotnisku Okęcie 19 marca 1985 r.
fot. Andrzej Morawski

 - Miłośnicy Cohena w Polsce wiele Panom zawdzięczają. Czy spopularyzowanie jego pieśni oraz  -  w  konsekwencji  -  przyjazd  poety  do  naszego  kraju  uważają  Panowie  za  swój osobisty sukces?

MACIEJ ZEMBATY: - Tylko w pewnej mierze. Myślę, że gdybyśmy nie podjęli się tłumaczenia jego piosenek, zrobiłby to ktoś inny. Popularność Cohena jest nie tylko wynikiem naszej pracy translatorskiej, ale też znakiem czasu, w którym żyjemy. Do pewnego momentu Cohen nie był wcale tak znany, ludzie nie zawsze chcieli słuchać jego utworów. Istniała - co prawda - nieliczna grupa oddanych wielbicieli , ale dopiero ostatnie lata przyniosły rzeczywistą eksplozję tej popularności. Wydaje mi się, że przyczyną jest szczególna sytuacja psychologiczna, w której się wszyscy znajdujemy . Ludzie potrzebują poezji mającej pewien wymiar uniwersalny. Pokolenie przeżywające obecnie pewne załamanie życiowe, szuka wskazówek. Znajduje je w poezji Cohena częściej niż we współczesnej poezji polskiej. Nasza literatura od stuleci albo popierała, albo ganiła. To jest jej wielkość i nieszczęście zarazem - ciągle opowiadać się po którejś ze stron. Natomiast poezja Cohena - co on sam podkreślał wielokrotnie - nie wznosi sztandarów, nie znosi haseł.

MACIEJ KARPIŃSKI: - Nie przesadzajmy, nie mówmy, że Cohen jest jedyny, a wokół już tylko pustynia. Słucha się Wysockiego, Okudżawy. Gdyby w swoim czasie przyjechał do Polski Jacques Brel, też stałby się popularny. Trzeba sobie także jasno zdawać sprawę z tego, że Cohen jest przede wszystkim znany w Polsce jako pieśniarz. Gdyby nie śpiewał, a tylko pisał wiersze, nie miałby tylu wielbicieli.

M.Z.: - Mimo wszystko wydaje mi się, że ładunek treściowy i emocjonalny zawarty w jego utworach odpowiada w tej chwili Polakom.

M.K.: - Być może, ale bardzo wielu ludzi lubi i słucha Cohena nie rozumiejąc ani jednego słowa z tego, o czym on śpiewa. Poddają się wyłącznie atmosferze, którą wytwarza w śpiewaniu. Nie przesadzajmy więc, nie twórzmy mitów.

 - Nasz tygodnik zaproponował czytelnikom stworzenie fan - clubu Leonarda Cohena. Jak Panowie oceniają ten pomysł?

M.K.: - Ta inicjatywa nie jest dla mnie zaskoczeniem. Fakt istnienia licznych rzesz miłośników Cohena jest znany od dawna. Cohen przyjechał do Polski; jego dawni wielbiciele odnowili swoje zainteresowania. Wielu też młodych ludzi zetknęło się z jego twórczością po raz pierwszy. Powstaje tylko problem, jak ten pomysł zrealizować. Działaniem nieprzemyślanym możemy oddać jedynie niedźwiedzią przysługę poecie, a pośrednio i jego wielbicielom.

M.Z.: - Ta inicjatywa ma sens tylko wtedy, gdy ludzie - pogłębiając swoją znajomość Cohena, staną się bardziej otwarci na poezję. W innym wypadku umywam ręce. Cohen powiedział w prywatnej rozmowie, a potem powtórzył podczas koncertu w Sali Kongresowej, że trochę się zestarzał, ale jego piosenki w Polsce, ku jego zdumieniu, pozostały młode. Na świecie ludzie żądają od niego zwykle najnowszych utworów, natomiast u nas publiczność domagała się starych przebojów. Wystarczyło, że zaśpiewał pierwszą frazę, a zrywała się burza oklasków. Słuchacze znali te utwory na pamięć.

 - Co możemy więc zaproponować czytelnikom?

M.K.: - Z pewnością nie organizację. Co prawda, w listach nadesłanych do redakcji, które mieliśmy okazję przejrzeć, pojawiają się jakieś pomysły legitymacji, odznak, wymaga się egzaminów i selekcji. I to wszystko piszą miłośnicy Cohena, którzy powinni czerpać z tej twórczości chyba inne treści. Niech piosenki Cohena i jego osoba staną się jedynie hasłem wywoławczym, dzięki któremu rozpoznają się ludzie o pewnym typie wrażliwości, zainteresowań artystycznych, aspiracji.

M.Z.: - Cohen jest wielkim przeciwnikiem instytucjonalizacji. Jego poezja, jak powtarzał to wielokrotnie, także w Polsce, stanowi afirmację wolności jednostki. Trzeba o tym pamiętać. Tak więc - nie żadna organizacja, klan czy zakon., ale niezależne indywidualności, odnajdujące się dzięki balladom i wierszom Cohena.

 - Myślę, że w takim razie zrezygnujemy z nazwy fan-club.

M.K.: - Nazwa fan-club nieodłącznie kojarzy się z typowym światem show businessu. Wpadł mi kiedyś w ręce niesłychany dokument, gazetka wydawana w swoim czasie przez fan-club Izabelli Trojanowskiej. Opublikowano tam między innymi zdjęcie gwiazdy w wieku niemowlęcym, które miało stać się, o ile sobie przypominam, początkiem całej teki jej fotografii we wszystkich fazach rozwoju. Były także informacje, z których wynikało, że członkowie klubu mają się zbierać, dyskutować o swoim idolu, słuchać piosenek, a szczytowym punktem tych spotkań, miało stać się telefoniczne połączenie z piosenkarką. Po tej lekturze postanowiłem sobie, że nigdy w życiu nie zapiszę się do żadnego fan-clubu, że będę je omijał z daleka. Nie mam w tej chwili konkretnego pomysłu w związku z Cohenem, może to wyniknie z listów czytelników, ale fan-club to nie jest dobre słowo. Fan kojarzy się z fanatykiem, a fanatyzm jest tu bardzo nie na miejscu.

 - Może Klub Przyjaciół Leonarda Cohena? A co moglibyście w tej chwili obiecać czytelnikom?

M.K.: - Przede wszystkim ułatwienie dostępu do twórczości Cohena. Będziemy więc regularnie publikowali na łamach "Radaru" teksty w języku angielskim i tłumaczenia, może nuty. Tak aby każdy mógł sobie ułożyć śpiewniczek Cohena.

 - To się bardzo przyda, zwłaszcza że wielu czytelników pytało o Festiwal Pieśni Cohena. Czy mogliby Panowie udzielić na ten temat bliższych informacji?

M.Z.: - Odbyły się już dwie takie imprezy, trzecia będzie, najprawdopodobniej jesienią, tego roku. Festiwal Cohena firmuje Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie. Dlaczego akurat przyszli górnicy i hutnicy stali się organizatorami tego festiwalu, trudno powiedzieć, ale to właśnie jest sympatyczne. Należy przyklasnąć temu, że przyszli inżynierowie i technokraci znajdują w swoim myśleniu miejsce dla poezji.

 - Jakie są warunki zgłoszenia uczestnictwa?

M.Z.: - Nie jesteśmy organizatorami, więc dokładnie się nie orientujemy. Myślę, że najlepiej będzie jeśli organizatorzy skorzystają z łamów "Radaru" dla podania tych warunków.

 - W takim razie pytam Panów jako jurorów. Jakie są kryteria oceny na tym festiwalu?

M.K.: - Wielokrotnie podkreślaliśmy, że traktujemy udział w jury i ocenianie jako rodzaj wspólnej zabawy. Premiowaliśmy przede wszystkim to, co było oryginalne. Pojawiali się wykonawcy interpretujący ballady w sposób nie ortodoksyjny, nawet na granicy parodii. Ci podobali nam się bardziej od wykonawców, którzy poprawnie i solennnie raz jeszcze odśpiewali, naśladując autora.

M.Z.: - Mnie najbardziej podobał się chłopak wykonujący "Partyzanta" - balladę niosącą określone skojarzenia, śpiewaną w sposób niezwykle podniosły, często ze łzą w oku. Tymczasem on zaśpiewał to ironicznie i ludzie się śmiali.

 - Wiem, że Pan Maciej Zembaty zaprosił Cohena na obiad. Czy mógłby Pan zdradzić szczegóły?

M.Z.: - Obiady były dwa. Pierwszy jedliśmy z Cohenem obaj z Maćkiem Karpińskim. Odbywał się w Victorii, w restauracji "U Boryny". Byliśmy przygotowani finansowo nawet na to, że zafundujemy mu befsztyk z polędwicy z czerwonym francuskim winem. Tymczasem Cohen poprosił jedynie o zupę. Ze względu na pochodzenie rodzinne zaproponowałem mu kołduny. Cohen powiedział, że pyszne, ale nie zjadł ich do końca. Kiedy jadłem z nim następny obiad, tym razem w towarzystwie Johna Portera, kołdunów już nie zamówił. Chyba ta konfrontacja z polską gastronomią nie wypadła najlepiej. I nie pił alkoholu, jedynie wodę mineralną. To było przykre, bo jednak gdy spotyka się człowiek po raz pierwszy z mistrzem, chciałby z nim wypić przynajmniej jednego. Cohen powiedział: "Nie, ja piję wyłącznie w pracy"

 - O czym rozmawialiście?

M.Z.: - Chcieliśmy nadać pewne ramy prawne naszej, co tu kryć, dość pirackiej do tej pory działalności. Bardzo obawialiśmy się tej rozmowy, nie wiedzieliśmy jak on zareaguje na wiadomość, że dwóch facetów od prawie dziesięciu lat tłumaczy jego utwory, a on nawet o tym nie wie. Tymczasem on nam był wdzięczny za tę pracę i zgodził się na rzecz najważniejszą: na rezygnację w przyszłości z należności dewizowych za wykonania swojej twórczości i jej publikacje w Polsce. Udzielił nam prawa do reprezentowania go w naszym kraju.

M.K.: - Oczywiście, nie rozmawialiśmy wyłącznie na tematy finansowe. Ta sprawa została poruszona przez nas z dużą powściągliwością. Dzięki postawie Cohena szybko załatwiliśmy to, co nam wydawało się trudne. Rozmawialiśmy z nim o wielu sprawach, poruszyliśmy wątek jego koneksji z Polską. Stąd właśnie pochodzili jego przodkowie. Rodzina ojca wyemigrowała w końcu XIX wieku, jego matka tutaj się urodziła i Cohen pamięta, jak śpiewała mu polskie oraz ukraińskie piosenki.

M.Z.: - Jego nianią była Polka, zabrana przez Cohenów gdzieś spod Wilna.

 - Jak się rozmawia z Leonardem Cohenem?

M.K.: - W kontakcie prywatnym robi bardzo duże wrażenie, również przez sposób, w jaki słucha; z ogromnym napięciem, natężeniem, co czasami zbija z tropu. Proszę wyobrazić sobie rozmowę z kimś, kto przez cały czas wbija wzrok w oczy rozmówcy. Nie można powiedzieć nic zdawkowego, to nie jest kolacyjka przy stoliku, tylko bardzo intensywny kontakt. Przez cały czas.
   Opowiem zdarzenie, które nas najbardziej podczas tej rozmowy poruszyło. Maciek zapytał Cohena, czy nie chciałby odwiedzić muzeum w Oświęcimiu. Ja sam niedługo przed tym naszym spotkaniem znalazłem się po raz pierwszy na terenie byłego obozu koncentracyjnego. Nigdy nie chciałem tam jechać, ale przybył mój znajomy z USA i bardzo pragnął odwiedzić to miejsce. Opowiedziałem o tej podróży Cohenowi: panował wtedy ogromny mróz, minus dwadzieścia stopni. Poza wstrząsającym wrażeniem, jakie zrobił na mnie obóz, najbardziej zastanawiał mnie fakt, że kiedy wchodziło się do wnętrza baraków, było tam jeszcze zimniej, niż na zewnątrz. Cohen słuchał wszystkiego bardzo intensywnie i nagle zobaczyłem, ze po jego policzku spływa łza. Wytarł ją ukradkiem serwetką. Była to niesamowita rzecz, wskazywała na głębokie przeżywanie i umiejętność emocjonalnego kontaktu z rozmówcą. Gdy ma się do czynienia z tak niezwykle rzadko spotykanym typem wrażliwości, trzeba wręcz uważać na to, co się mówi. Dam jeszcze jeden przykład: Maciek opowiedział, jak wysokie ceny osiągały bilety na jego koncert na czarnym rynku  -  niemalże równe przeciętnej pensji miesięcznej. Cohen zareagował w sposób zupełnie nieoczekiwany, bardzo się przejął i prosił nas, byśmy coś z tym zrobili. Przyjął to jako krzywdę, którą niechcący wyrządził swoim wielbicielom.

M.Z.: - Nie byłeś świadkiem pewnego wydarzenia po koncercie w Sali Kongresowej. Jego menager, który na ogół chroni Cohena przed kontaktami z publicznością, przyprowadził do garderoby warszawską nastolatkę i powiedział: "słuchaj Leonard, ona zapłaciła dziesięć tysięcy złotych, żeby wejść na twój koncert". Wtedy Cohen objął dziewczynę, mówiącą zresztą świetnie po angielsku, sięgnął do kieszeni i wydobył plik banknotów, chcą jej oddać te sumę. Dziewczyna pieniędzy oczywiście nie przyjęła, zastała za to obdarowana zdjęciami, autografami, co miało pewnie dla niej dużo większą wartość.

 - Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy idealizowali Cohena, a wydaje się, że właśnie do tego zmierzamy.

M.K.: - Abyśmy nie wpadli w pułapkę ubóstwień, stawiania na piedestał, opowiem o Cohenie coś innego. Zauważyłem, na przykład, że on ma świadomość faktu, iż ludzie na niego patrzą, że jest fotografowany. I nie chce sobie pozwolić na przyłapanie przez fotografa w postawie niepożądanej. Kiedy Cohen pozuje do zdjęcia, jest w tym coś z budowania legendy.

 - Czy Cohen przyjedzie jeszcze do Polski?

M.Z.: - Przyjął zaproszenie, tym razem prywatne. Postaramy się mu wtedy pokazać Polskę, dać mu okazję bliższego poznania niektórych ludzi. Teraz nie było na to czasu. Odniosłem wrażenie, iż Cohen rzeczywiście pragnie tu jeszcze przyjechać. Ten pierwszy pobyt był chyba dla niego sporym przeżyciem.

 - Dziękuję za rozmowę i czekamy na tłumaczenia piosenek.