Nie strzelajcie do Leonarda Cohena

Nowa płyta najbardziej depresyjnego barda. Mistrz skończył właśnie
siedemdziesiątkę i wydał nową, świetną płytę "Dear Heather"

Jerzy Jarniewicz

   Był w Polsce czas, kiedy słuchali go bez mała wszyscy - w kawalerkach zadymionych od sportów i sterylnych salach domów kultury, nad szklanką herbaty ulung i literatkami czystej, podczas rajdów, spływów i rejsów. Znane jak pacierz słowa o "słynnym niebieskim prochowcu" i "czterdziestce piątce przy skroni"  były kontrpropozycją wobec serwowanych przez media srebrnych wesel, parostatków i słońca, co świeciło w całym mieście.

Linda nie pomógł

   Cohen zaczął przebijać się do świadomości polskich słuchaczy w drugiej połowie lat 70. wraz z pierwszymi przekładami Macieja Zembatego i Macieja Karpińskiego. Początkowo znany tylko wtajemniczonym, stał się wkrótce własnością publiczną: dysydenci musieli oddać go licealistom, cyganeria - harcerstwu, a kontestujący bardowie - kawiarnianym szansonistom. Muzyka Cohena, zwycięzcy w konkursie na najbardziej depresyjnego artystę, współgrała z siermiężną szarzyzną PRL-u, a jego głos wydawał się mówić w imieniu wszystkich pięknych przegranych.
   Potem pojawił się przesyt jego monotonną melodyką i cierpiętniczą postawą, którego nie przełamał nawet Bogusław Linda śpiewający Cohena w finale "Sary".
   Defetystyczny patos tej twórczości gryzł się z neofickim kultem przedsiębiorczości, i z cynizmem nowych czasów; songi Cohena nie współbrzmiały z obowiązującym językiem ironii i emocjonalnego dystansu. Bard przestał być modny.

Tylko Bóg i kobiety

   Choć Cohen obok Dylana należy do ikon kontrkultury lat 60., pierwsza jego płyta ukazała się dopiero w 1968 roku, a więc w czasie, kiedy epoka ta przejawiała symptomy wyczerpania. Cohen był spóźnionym przybyszem, ale i artystą starszym od większości twórców tej dekady, reprezentującym nie tylko pokolenie Woodstocku, czyli "dzieci Kennedy'ego", ile "milczącą generację" dorastającą w czasach Eisenhowera.
   Z twórcami kontrkultury łączyło Cohena wiele. Z "Chelsea Hotel" wiemy o jego spotkaniu z Jenis Joplin, a w Joan of Arc" znajdziemy obraz Nico, wokalistki Velvet Underground. Jako producent jego pierwszych płyt figuruje Bob Johnston, autor sukcesów Dylana. Zwieńczeniem roli Cohena w kontrkulturze był występ na festiwalu rockowym na wyspie Wight, najważniejszym obok Monterrey i Woddstock wydarzeniu muzycznym epoki dzieci kwiatów. Cohen pojawił się w towarzystwie The Who, The Doors, Jimiego Hendriksa, Milesa Davisa.
   Twórczość Cohena była jednak szczególnie osobna. Pochodził z anglojęzycznej rodziny żydowskiej z frankofońskiego Quebecu. Na jego twórczość wpłynęli amerykańscy poeci rocka i folku oraz francuscy pieśniarze, jak Jacques Brel i Serge Gainsbourg. Daleki od ideologicznego zaangażowania tamtych czasów, pisał i śpiewał o wiecznej wojnie między kobietą a mężczyzną, o ceremonii ciała, która stała się jego obsesją i kazała jednemu z krytyków nazwać Cohena "poetą waginalnym".
   Cohen przyznawał, że interesują go tylko dwie sprawy - kobiety i Bóg. Obojętny wobec bieżących wydarzeń nasycał swoje pieśni obrazami z mitologii i ksiąg biblijnych.

Synowie idą na rzeź

   Nie odwracał się jednak plecami do spraw, którymi karmiła się rewolta. Jego najbardziej polityczną wypowiedzią jest drugi album "Songs from a Room", w którym słowo "wolność" przyjmuje wszystkie możliwe odcienie. Tu znajduje się słynny "Partyzant" napisany w 1944 przez Ann Marly, działaczkę francuskiego ruchu oporu. Najważniejszym songiem tego krążka jest jednak "Opowieść Izaaka". Przedstawiając biblijną historię Abrahama i Izaaka w słowach, w których dopatrywano się aluzji do wojny wietnamskiej, Cohen napisał o pokoleniu ojców gotowych składać w ofierze bogom własne dzieci. Przypowieść o granicach wiary i posłuszeństwa wobec Boga zamieniła się u Cohena w drastyczny obraz międzypokoleniowego konfliktu. Bardzo często ten motyw młodych prowadzonych na rzeź przez ojców pojawia się w czasach naznaczonych niezrozumiałą i nierozumną wojną - od pierwszej wojny światowe, przez Wietnam, po interwencje zbrojne naszych dni.

I ominął Nashville

   Niejednoznaczna jest też biografia Cohena. To nie dzięki barytonowi zdobył sławę; przyniosły mu ją liczne wersje jego pieśni nagrane przez innych. Zawsze cieszył się większym powodzeniem w kontynentalnej Europie niż w Ameryce, czy Anglii. Znany był jako poeta na długo, zanim nagrał debiutancką płytę. Pierwszy tom wierszy ukazał się w 1956 r. dzięki staraniom Louisa Dudka, awangardowego kanadyjskiego poety, który uznał późniejszą muzyczną karierę Cohena za tanią wyprzedaż talentu i sygnał upadku kultury. Wydawało się, że Cohen, poeta i powieściopisarz, laureat literackich nagród, pozostanie wierny literaturze, ale zaczął interesować się muzyką. Już pod koniec lat 50. brał udział w wieczorach literackich połączonych z koncertami jazzowymi. Decydujący był rok 1966, kiedy Cohen, uznając, że przyszłość poezji leży w muzyce popularnej, postanowił wyruszyć do Nashville. Do stolicy country szczęśliwie nie dotarł, zatrzymał się w Nowym Jorku, gdzie poznał beatników i wszedł w krąg awangardy.

Trzej prorocy

   Kiedy wraz z końcem lat 60. nikło zainteresowanie kontestatorami, wydawało się, że Cohen całkiem się pogubił. Zaskoczył wszystkich płytą "Śmierć dziwkarza", nad której kształtem wyraźnie nie panował. Prawdziwym jej autorem był Phil Spector, amerykański kompozytor i reżyser dźwięku, który swoim  upodobaniem do majestatycznego brzmienia zniszczył ostatnią płytę Beatlesów. "Śmierć dziwkarza" jest jego produkcją, on także figuruje jako współautor wszystkich utworów. Choć płyta powstała w momencie prywatnego i artystycznego kryzysu Cohena, z perspektywy czasu daje się bronić - jako muzyczny pastisz.
   Jak na ironię przy tej płycie spotkali się w studiu jedyny raz trzej bardowie kontrkultury: Dylan, Allen Ginsberg i Cohen. Utwór, gdzie połączyli swoje wysiłki, to błazenada, w której trzej prorocy śpiewają w refrenie, "byś nie chodził do domu, kiedy ci stoi". Ciekawe, że takiego Cohena nie przekładano na polski.
   Od połowy lat 70. Cohen tracił publiczność, aż w roku 1984 koncern Columbia odmówił wydania amerykańskiej edycji płyty "Various Positions". To znów ironia, bo płyta należy w dorobku Cohena do najpopularniejszych. Przy pierwszym przesłuchaniu trudno było nie zdziwić się słysząc, jak rozpoczyna ją dansingowa melodia z chórkiem śpiewającym bez zażenowania "la-la-la". Cohen jednak wiedział, co robi. Ten zaprogramowany kicz znakomicie podcina dramatyczną tonację niezwykłej opowieści o miłości, w której pobrzmiewają echa Zagłady - jedyne w pieśniach Cohena (choć do tematu powracał w wierszach i prozie).

Montreal, Warszawa, wspólna sprawa

   Cohen, bardziej niż wszechstronniejszy Dylan, wpisał się w krajobraz polskiej duszy pokolenia, które dojrzewało w ostatnich dwóch dekadach PRL. Maciej Zembaty, który nagrał ponad 40 songów Cohena, ustanawiając światowy rekord, twierdził w wywiadzie dla kanadyjskiego pisma, że piosenki tego apolitycznego barda funkcjonowały w Polsce jako "nieformalny hymn opozycji śpiewany w więzieniach i obozach internowania". W latach 70. Cohen był najczęściej chyba przywoływaną postacią w młodej poezji polskiej. Tom wierszy Stanisława Stabro nosi tytuł "Dzieci Leonarda Cohena", Antoni Pawlak napisał do niego "List otwarty", a Piotr Bratkowski szukał analogii między Warszawą a Montrealem, w którym, "jak pisze Leonard Cohen, również nic się nie dzieje".

Gasną światła

   Czy Cohen ma dziś jeszcze coś ważnego do powiedzenia? Po wysłuchaniu najnowszej płyty "Dear Heather" jestem pewien, że nie grozi mu zesłanie do antykwariatu wyobraźni. "Dear Heather" jest dziełem szczególnej urody. To przepojona spokojem medytacja nad przemijaniem, o którym Cohen śpiewa nie tylko własnym, wyjątkowo oszczędnymi słowami, ale także bardziej kunsztownym wierszem innych poetów - Geoge'a Byrona i Kanadyjczyka Franka Scotta. To płyta o rozstaniach, wygaszaniu świateł i milknięciu słów, płyta pożegnalna (kilka utworów dedykowanych jest nieżyjącym przyjaciołom artysty). Niemal każda pieśń tej wyjątkowo spójnej propozycji uderza aranżacyjną inwencją i stylistycznym zróżnicowaniem, prowadząc słuchacza od modlitewnego chorału, przez melorecytacje, echa muzyki country, melancholijne rytmy walca, po swobodnie jazzujące partie instrumentalne. Choć płytą rządzi poetyka wyciszenia i minimalizmu, dawno nie słyszeliśmy u Cohena tak bogatego instrumentarium; drumla i wibrafon, lutnia oud i akordeon, saksofon i trąbka.
   Ale najważniejszy jest głos. Cohen już wcześniej śpiewał w duecie z głosem żeńskim. Tu również jego baryton splata się z głosami Anjani Thomas i Sharon Robinson, wtóruje im jakby zza kadru i odpowiada cichnącym echem.
   Cohen od zawsze śpiewał z kobietami, teraz wydaje się jednak, że to one jemu śpiewają. W znakomitym "Because Of" kobieta nie jest już przeciwnikiem w wojnie płci, ale ostatnią piastunką zwiastującą ukojenie dla starzejącego się i dziecinniejącego zarazem artysty. W niemal sakralnym "Morning Glory" kobiece głosy intonujące
Gloria! wchodzą na miejsce podwojonego głosu poety, który nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego słowa, przestaje mówić i "cały zamienia się w słuch". W piosence tytułowej sama obecność tajemniczej kobiety doprowadza do tego, że słowa rozsypują się na sylaby, a melodia ulega rozbiciu.
   "Dear Heather" nie jest po prostu kolejną płytą Cohena. To prawdziwie nowy Cohen, wyciszony, afirmatywny. Siedemdziesięciolatek, który po jedenastu nagranych płytach ciągle ma coś ważnego do powiedzenia.