Namiętności buddysty
Jerzy Jarniewicz

Nowa książka Leonarda Cohena to artystyczny remanent poczyniony przez legendarnego barda po wyjściu z buddyjskiego klasztoru, w którym spędził pięć lat swojego życia

   Znowu można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od Beatlesów. To na okładce ich płyty "Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza" z 1967 r. po raz pierwszy w historii muzyki rockowej opublikowane zostały teksty nagranych utworów. Był to sygnał jak na owe czasy rewolucyjny, ustanawiał bowiem słowo jako element kultury rocka równoprawny z muzyką i interpretacją. Od tego czasu wielu rockowych twórców prezentowało swoje literackie dokonania bez kompleksu, że pokazują coś wtórnego i pasożytniczego. O takich postaciach jak: Bob Dylan, Joni Mitchell, Jim Morrison czy Nick Cave, zaczęto mówić jako o poetach rocka, czasem z przekąsem i niepewnością, czy rzeczywiście teksty piosenek pozbawione muzyki mają samodzielną wartość. Do tej grupy twórców zalicza się też Leonard Cohen, którego tom wierszy "Księga tęsknoty" miał niedawno swoją światową premierę, a za kilka dni pojawi się w Polsce.

Mnich i bankrut

Z Cohenem sprawa jest jednak nieco odmienna. Ten Kanadyjczyk zaczynał jako poeta i powieściopisarz, by dopiero po latach, kiedy był już znanym i cenionym pisarzem, nagrać swoją pierwszą płytę. Mimo, że późniejsza kariera Cohena pieśniarza przyćmiła jego literackie dokonania nigdy nie przestał pisać wierszy, które miały bronić się same, bez wsparcia jego magnetyzującego barytonu i melodyjnej, choć świadomie ubogiej muzyki.
   "Księga tęsknoty" jest pierwszą książką poetycką Cohena od wydanego w 1984 r. tomu psalmów "Book of Mercy". Spotkała się z zaskakująco życzliwym przyjęciem, a Philip Glass skomponował do zawartych w niej wierszy dwunastoczęściowy utwór. Czytelnik "Księgi ..." winien przygotować się na liczne niespodzianki, bo Cohen zebrał w niej zarówno wiersze, fragmenty prozy, epigramaty i luźne zapiski, jak i teksty piosenek, głownie z przedostatniej płyty "Ten New Songs". Na dodatek wszystko to okrasił odautorskimi grafikami, a przede wszystkim interesującymi autoportretami bezlitośnie ukazującymi spustoszenia, jakie poczynił na twarzy artysty czas.
   Tę książkę, z której najstarsze utwory powstały jeszcze w latach 70., można nazwać podróżą przez ostatnich 30 lat życia Cohena. Dostaliśmy tym samym obszerny tom literackich rozmaitości, zróżnicowanych gatunkowo i czasowo. To artystyczny remanent poczyniony przez Cohena po wyjściu z buddyjskiego klasztoru, w którym spędził pięć lat swojego życia. Albo wyprzedaż wymuszona przez sytuację finansową, w jakiej się znalazł, kiedy jego dawna partnerka życiowa - również buddystka, będąca przez wiele lat jego menedżerką - wyprowadziła z jego konta kilka milionów dolarów.
   Warto zwrócić uwagę, że książka ukazuje się równolegle z firmowaną przez Cohena debiutancką płytę jego przyjaciółki Anjani Thomas oraz z kinową premierą poświęconego mu filmu, kilka miesięcy przed zapowiadanym nowym krążkiem artysty - jest więc częścią zmasowanej kontrofensywy Cohena stającego wobec bardzo realnej groźby ubóstwa. To pewnie tę sytuację wyższej konieczności można obarczyć  winą za widoczny w książce grzech nadmiaru - przydałaby się jej ostra selekcja tekstów, bo słowa piękne i mądre giną wśród ewidentnie miałkich i przypadkowych.

Pożądliwość w psalmach

Żywiołem Cohena, mistrza łączenia wody z ogniem, zawsze były skrajności. Nagrywał "Pieśni miłości i nienawiści", opublikował bukiet wierszy zatytułowany "Kwiaty dla Hitlera", w słynnej pieśni miłosnej "Dance Me To The End Of Love" przywoływał Zagładę, a w "Future" zestawił obok siebie Stalina i świętego Pawła. Jedną z jego wczesnych płyt zdobi okładka z XVI - wieczną grafiką przedstawiającą akt seksualny aniołów, która znakomicie ilustruje typowy dla Cohena mariaż erotyki i mistycyzmu. Jego kobiety, cielesne i prowokująco seksualne, są jednocześnie spowite religijnym nimbem.
   Specjalnością Cohena, prozaika i poety, były od samego początku odważne obyczajowo teksty nasycone graficznymi opisami seksualnych zbliżeń, zdradzające nieopanowany apetyt seksualny, któremu patronował nie tyle skrzydlaty Eros, ile lubieżny, obdarzony gigantycznym członkiem Priap. Seksualność tę Cohen zanurzał w aurze sakralności, przywołując biblijne, także nowotestamentowe postaci, a swoje erotyczne historie snuł psalmodyczną frazą. Choć w "Księdze tęsknoty" świadomy jest swojego wieku i nadciągającego końca, nazywając siebie "workiem trucizny z zepsutymi zębami", jak ćma obsesyjnie krąży wokół tych samych co przed laty tematów.
   Ta obsesja Cohena była z pewnością straceńczym gestem poety przeklętego, naznaczonego piętnem depresji i szaleństwa, który - wyrastając z epoki kontrkulturowej kontestacji - bluźnierczą seksualizacją religii przekraczał święte granice. Z drugiej strony to sprzężenie seksualności z mistyką nadawało opowiadanym przez Cohena historiom jego licznych romansów charakter niemal rytualny, a wyrafinowane techniki seksualne zamieniało w liturgiczny obrządek. Uwodził tą mityzacją seksu nie tylko opiewane kobiety, a wraz z nimi niewinnych słuchaczy uczestniczących
per procura w tych cielesnych ceremoniach, ale pewnie też samego siebie, jakby sakralizowana erotyka była dla niego jedynym azylem od naznaczonego nieprzezwyciężalnym bólem i lękiem istnienia.

B-g i seks

Nie przypadkiem więc w najnowszej książce Cohena trafiamy na dwa słowa, które wydaje się darzyć czcią tak wielką, że nie chce ich wypowiedzieć - pierwsze słowo to Bóg, zapisywane z opuszczoną literą jako B-g, drugie zaś to seks, też pojawiające się w okrojonej postaci. Oba doświadczenia, religijnego przeżycia i seksualnego zjednoczenia, wykraczają poza możliwości języka, nie dają się zamknąć w żadnym słowie, ślą więc dla Cohena jednakowo święte. A może - pokuśmy się o myśl bluźnierczą, choć nie tak znowu absurdalną - są to dla Cohena doświadczenia z istoty rzeczy tożsame?
   Większość zebranych w "Księdze..." utworów Cohen napisał w klasztorze Mount Baldy. Trudno zrozumieć, dlaczego ten bawidamek, który "urodził się ze złotym głosem", wybrał właśnie buddyzm, odległą kulturowo religię, która głosi, że źródłem cierpienia jest niezaspokojne pożądanie, a drogą do szczęścia - wyzbycie się pragnień. Z jego utworów wynika bowiem, że jeśli Cohena można nazwać buddystą niepoprawnie pożądliwym, gorliwie poddającym się pięknym podnietom i nałogom.
   Zresztą zdaje sobie z tego sprawę, dlatego nawet jako mnich nie chce rezygnować z wielkich lub drobnych namiętności bez względu na to, czy to seks, czy palenie papierosów. Buddyzm ma jednak swoje ważne miejsce w zebranych tu wierszach, które jak pisze Cohen, "nie są drogowskazem, ale drogą". Odzywający się w nich ton rozumiejącej akceptacji, zgoda na niedoskonałość świata i niechęć do oceniania wyraźnie pobrzmiewają naukami tłustego Bodhisattwy, uśmiechniętego proroka.

Kustosz depresji

Kto wie, być może ten właśnie ton, który zabrzmiał wcześniej tak pięknie i przekonująco w utworach z płyty "Dear Heather", jest w omawianej tu książce najciekawszy. To głos Cohena, który poznawszy zgiełkliwy świat piętnastominutowej sławy i ciche życie klasztorne we władaniu wieczności, wraca z zakonu do świata z wiedzą po buddyjsku uśmiechnięta.
   Ten niedościgniony kustosz depresji, którego utwory, jak głoszą złośliwi antagoniści, doskonale nadają się do tego, by podcinać sobie przy nich żyły, ukazuje się tutaj w nowej, zaskakującej roli. Rozmawia z nami jako starzec, którego stać na dowcipny, ironiczny komentarz na temat własnych marzeń i fantazji; który zdolny jest spojrzeć z dystansu na uciążliwości swojego wieku i dostrzec groteskowość starzejącego się ciała.
   Jednocześnie jest to jednak starzec ochoczo podatny na uroki cielesności niczym wchodzący dopiero w życie młodzieniec. W najlepszych wierszach "Księgi...", zwłaszcza w prostych rymowanych balladach, w których odzywa się echo Federica Garcii Lorki, wraca wielki temat literatury, znany choćby z poezji Keatsa czy Yeatsa - temat współistnienia żarliwej, niegasnącej namiętności i gasnącego z czasem ciała. Tu spełnienia nie będzie, stąd w tytule książki bardzo nie buddyjska, a jakże uporczywie obecna tęsknota.