Mnich z Miasta Aniołów
Mariusz Czubaj

  Jego biografia wymyka się regułom obowiązującym w dzisiejszej rozrywce. Debiutował późno, w wieku 32 lat. Płyty nagrywa rzadko i w niczym nie przypomina zdyszanych piosenkarzy ścigających się po listach przebojów. Mimo że porusza się po obrzeżach rocka, przez wielu artystów uważany jest za jedną z najbardziej inspirujących i wpływowych postaci w dziejach tej muzyki. Po 9 latach ukazał się właśnie kolejny album Leonarda Cohena "Ten New Songs" - jeden z najlepszych w jego karierze.

   Twórczość Cohena naznaczona jest nierozwiązywalnym konfliktem. Z jednej strony ten 67-letni kanadyjski artysta nazywa się pisarzem, a w jego ustach to coś więcej niż określenie wykonywanego zawodu. Bo literatura, jak mówi, jest przede wszystkim sposobem porządkowania świata wokół siebie, poszukiwaniem, jak to określa, "spokojnej przystani", i zajęciem, które wymaga takiego spokoju, domu, rodziny, wewnętrznego ładu. I zapewne taką przystanią była Hydra - mała grecka wyspa, na której pisarz osiadł w 1959 r. Tam właśnie w ciągu 7 lat powstały kolejne książki zapewniające Cohenowi światowy rozgłos: zbiory poezji "The Spice-Box Of Earth" i "Kwiaty dla Hitlera", a także powieści "Ulubiona gra" i Piękni przegrani".

   Ale śródziemnomorska arkadia, przywiązanie do kultury europejskiej i poezji Federica Garcii Lorki pokazują tylko jedno oblicze artysty. Bo oto w 1966 r. Cohen postanawia wrócić do Nowego Świata i prowadzić niespokojny żywot kompozytora i autora piosenek. W studenckich czasach artysta grywał country w założonym przez siebie trio Buckskin Boys, nie dziwota więc, że wróciwszy z Europy postanowił pojechać do Nashville i próbować sił w kowbojskim repertuarze. Po drodze jednak zahaczył o Nowy Jork. W hotelu przy 23 ulicy poznał Janis Joplin (ten krótkotrwały związek opisał następnie w sławnej balladzie "Chelsea Hotel No.2"). W Greenwich Village zetknął się z nowojorską artystyczną bohemą z otoczenia Andy'ego Warhola, wystąpił na głośnym koncercie przeciwko wojnie w Wietnamie i nagle okazało się, że kontr kulturowy chaos i zgiełk jest Cohenowi równie bliski jak kontemplacyjna atmosfera greckich wysp.

   W 1967 r. ukazała się pierwsza płyta poety "The Songs of Leonard Cohen", a dwa lata później "Songs From a Room" i jak na swój czas były to płyty niezwykłe. Pod względem muzycznym bardzo wyciszone i ascetyczne, w niczym nie przypominające pełnego rozmachu eksperymentu Beatlesów z "Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza" i stroniące od nowatorstwa w stylu Jimiego Hendriksa. W skondensowanych poetyckich tekstach wyśpiewanych charakterystycznym mocnym niskim głosem brakowało z kolei politycznego, interwencyjnego tonu typowego choćby dla Boba Dylana, ale i optymizmu oraz urzeczenia swobodą, harmonią i miłością opiewaną przez całe zastępy hipisowskich dzieci-kwiatów.

   W tych wczesnych balladach pojawiały się natomiast zdania o tym, że bunt często bywa daremny, całkowita swoboda jest iluzją, a wolność można osiągnąć tylko na chwilę. W "Bird On The Wire", jednej z najbardziej znanych piosenek, Cohen śpiewał: "Jak ptak na drucie/Jak pijak w nocnym chórze/Próbowałem na swój sposób być wolnym" (przekład Maciej Zembaty). Podobnie, tylko "na swój sposób", objawia się ludziom miłość: intensywnie i na krótko. A na domiar złego nadmiar uczuć prowadzi do cierpienia, o czym Cohen pisał i śpiewał wielokrotnie, choćby w "Nie ma lekarstwa na miłość".
Poza krótkimi chwilami równowagi, spokoju i spełnienia ludzie skazani są bowiem na samotność i wyobcowanie, dość przypomnieć zresztą, że najpełniejszy zbiór swoich wierszy i piosenek z 1993 r. Cohen zatytułował "Muzyka nieznajomego".


   Sam Cohen, tak jak i opisywane przez niego postaci, nieustannie szuka w życiu jakiejś równowagi. A to uciekał od świata na 1500-akrową farmę w Tennessee, a to śpiewał ku pokrzepieniu izraelskich żołnierzy w bazach wojskowych gdy w 1973 r. wybuchł konflikt między Izraelem a Egiptem i Syrią. W latach 80. nagrał płytę "Various Positions" złożoną z utworów religijnych, a w następnej dekadzie "The Future" wypełniony tekstami społeczno-politycznymi.

   Syntezator i komputer zabrał ze sobą do klasztornej celi. W latach 90. osiadł na prawie pięć lat w klasztorze buddyjskim na górze Baldy nieopodal Los Angeles. Do Miasta Aniołów powrócił dwa lata temu jako mnich Jikan, czyli Cichy, myliłby się jednak ten, kto na najnowszej płycie nazwanej po prostu "Ten New Songs" szukałby uspokojenia i ukojenia. Znajdujemy tu wprawdzie pogodną w nastroju knajpiano-barową balladę "That Don't Make A Junk" przypominającą niektóre pieśni Dylana, ale znacznie częściej Cohen raczy nas takimi wyzwaniami jak w otwierającym płytę "In My Secret Life": "Jestem zawsze sam/A moje serce jak lód/Jest samotne i zimne/W moim sekretnym życiu". Co najwyżej, poucza artysta w "Here It Is", możemy cieszyć się, gdy na chwilę osiągniemy stan równowagi między skrajnościami: życiem i śmiercią, miłością i samotnością.
Może zresztą na więcej w tym popękanym i coraz bardziej rozedrganym świecie liczyć nie powinniśmy.