Magnetyzm
Barbara Henkel


 fot. Alberto Manzano    
L. Cohen z córką Lorką na greckiej wyspie Hydra (1980)

   Długo czekałem za kulisami. Dlatego wypiłem więcej czerwonego wina niż zwykle... Leonard Cohen swoją bezpośredniością szybko rozładował napięcie wynikające z ponad godzinnego opóźnienia koncertu - nie z jego przyczyny. Zapomnijmy o wszystkim, pójdźmy w świat poezji. Od pierwszej chwili zaczął działać magnetyzm, jaki roztacza kanadyjski poeta, niezwykły w swej zwyczajności.
   Wchodzi na estradę niepostrzeżenie, bez fanfar i zapowiedzi, wmieszany w swoich muzyków, jakby jeden z nich. Jest naturalny, swobodny. Nie przybiera aktorskich póz. Skupia się na przekazaniu sensu i klimatu swojej poezji.
   Jego sztuka z natury swej kameralna, ściszona - jak ją pogodzić z wielką widownią? A jednak poeta znakomicie panuje nad tym ogromem. Sprowadza biegnące ku górze rzędy do wymiaru kameralności. Czysto brzmi jego osobisty ton, głos o ciemnej barwie, przesycony ciepłem, budzący zaufanie.
   Cohen traktuje swój występ jak wieczór w gronie przyjaciół. Utwory śpiewane przeplata komentarzami, w których wyraża swój pogląd, reaguje na doraźną sytuację. Czasem opowie anegdotę, związaną ze swoją pieśnią. Tak jak w balladach, tak i w słowie wiążącym ma swój styl. Umie pociągnąć widownię za sobą i przeciwstawić się jej gdy trzeba.
  Było parę momentów, w których grupki publiczności wyrwały się z rytmicznym klaskaniem, a nawet gwizdami, reakcjami obcymi duchowi cohenowskich ballad, z innej parafii. Szybko jednak zdzieracze rąk zdali sobie sprawę z niestosowności takiego akompaniamentu. Artysta nie skarcił ich ani słowem. A jednak zadziałał jakiś impuls z jego strony. Sama poezja upomniała się o skupienie, wyśpiewanie jej w ciszy.
  Oprawa wizualna koncertu Cohena ogranicza się do prostokątnego ekranu, w którego ramach mieści się cały zespół. Zmieniają się kolory tła. Ukazują się w nim malowane światłem barwne kompozycje, w które wtapiają się sylwetki muzyków. Postać Cohena jest wyróżniona wyłącznie odpowiednim, zmiennym oświetleniem. Jawi się skromnie, z nieodłączną gitarą, jakby zamknięty w sobie.
   Po przerwie zaśpiewał sam kilka swoich wierszy, po czym znowu dołączył doń pięcioosobowy zespół, z czułością towarzyszący poecie. Kulminacją koncertu stało się "Hallelujah" wyśpiewane w prawdziwym uniesieniu.
   Koncert, przeciągany bisami - śpiewający gość nie dał się długo prosić - trwał ku satysfakcji słuchaczy - ponad trzy godziny. Sala poddawała się coraz bardziej autentyzmowi poezji śpiewanej Cohena.
   Jakiż to był kontrast z tą całą szamotaniną przy wejściu do Sali Kongresowej. Alma-Art, organizator warszawskiego spotkania, okazał całkowity brak wyobraźni i szczyt nieudolności. Poeta skwitował opóźnienie z poczuciem humoru. Od pierwszej ballady nawiązał właściwy mu subtelny kontakt ze słuchaczami. Okazało się, ze szczęśliwcy, którym udało się znaleźć na widowni, znają świetnie jego repertuar z najnowszymi utworami włącznie. Fascynacja wzrastała z każdą nutą i słowem.