Długo
czekałem za kulisami. Dlatego wypiłem więcej czerwonego wina niż zwykle...
Leonard Cohen swoją bezpośredniością szybko rozładował napięcie
wynikające z ponad godzinnego opóźnienia koncertu - nie z jego przyczyny.
Zapomnijmy o wszystkim, pójdźmy w świat poezji. Od pierwszej chwili zaczął
działać magnetyzm, jaki roztacza kanadyjski poeta, niezwykły w swej
zwyczajności.
Wchodzi na estradę niepostrzeżenie, bez fanfar i
zapowiedzi, wmieszany w swoich muzyków, jakby jeden z nich. Jest naturalny,
swobodny. Nie przybiera aktorskich póz. Skupia się na przekazaniu sensu i
klimatu swojej poezji.
Jego sztuka z natury swej kameralna, ściszona -
jak ją pogodzić z wielką widownią? A jednak poeta znakomicie panuje nad tym
ogromem. Sprowadza biegnące ku górze rzędy do wymiaru kameralności. Czysto brzmi
jego osobisty ton, głos o ciemnej barwie, przesycony ciepłem, budzący zaufanie.
Cohen traktuje swój występ jak wieczór w gronie
przyjaciół. Utwory śpiewane przeplata komentarzami, w których wyraża swój
pogląd, reaguje na doraźną sytuację. Czasem opowie anegdotę, związaną ze swoją
pieśnią. Tak jak w balladach, tak i w słowie wiążącym ma swój styl. Umie
pociągnąć widownię za sobą i przeciwstawić się jej gdy trzeba.
Było parę momentów, w których grupki publiczności wyrwały się z
rytmicznym klaskaniem, a nawet gwizdami, reakcjami obcymi duchowi cohenowskich
ballad, z innej parafii. Szybko jednak zdzieracze rąk zdali sobie sprawę z
niestosowności takiego akompaniamentu. Artysta nie skarcił ich ani słowem. A
jednak zadziałał jakiś impuls z jego strony. Sama poezja upomniała się o
skupienie, wyśpiewanie jej w ciszy.
Oprawa wizualna koncertu Cohena ogranicza się do prostokątnego
ekranu, w którego ramach mieści się cały zespół. Zmieniają się kolory tła.
Ukazują się w nim malowane światłem barwne kompozycje, w które wtapiają się
sylwetki muzyków. Postać Cohena jest wyróżniona wyłącznie odpowiednim, zmiennym
oświetleniem. Jawi się skromnie, z nieodłączną gitarą, jakby zamknięty w sobie.
Po przerwie zaśpiewał sam kilka swoich wierszy, po czym znowu
dołączył doń pięcioosobowy zespół, z czułością towarzyszący poecie. Kulminacją
koncertu stało się "Hallelujah" wyśpiewane w prawdziwym uniesieniu.
Koncert, przeciągany bisami - śpiewający gość nie dał się długo
prosić - trwał ku satysfakcji słuchaczy - ponad trzy godziny. Sala poddawała się
coraz bardziej autentyzmowi poezji śpiewanej Cohena.
Jakiż to był kontrast z tą całą szamotaniną przy wejściu do Sali
Kongresowej. Alma-Art, organizator warszawskiego spotkania, okazał całkowity
brak wyobraźni i szczyt nieudolności. Poeta skwitował opóźnienie z poczuciem
humoru. Od pierwszej ballady nawiązał właściwy mu subtelny kontakt ze
słuchaczami. Okazało się, ze szczęśliwcy, którym udało się znaleźć na widowni,
znają świetnie jego repertuar z najnowszymi utworami włącznie. Fascynacja
wzrastała z każdą nutą i słowem.
|