Leonard śpiewa
Robert Ziębiński

   Kiedy w pierwszej połowie lat 70. wspólne koncerty grał Leonard Cohen i ikona country Kris Kristofferson, ten drugi zapytał swego muzyka: - Co takiego ma w sobie ten mały Żyd, że wszyscy płaczą przy jego piosenkach, a podczas moich nikt się nie wzrusza? Gitarzysta poważnie odpowiedział: - Leonard, szefie, jest poetą, a ty tylko pijakiem. I nie ulega wątpliwości, że siedemdziesięciopięcioletni dziś kanadyjski bard wciąż ma w sobie to coś, co wzrusza publiczność. W ubiegłym roku Cohen wyruszył na pierwszą od piętnastu lat trasę koncertową, której efektem jest wydany właśnie "Live in London".

Starszy pan jednego wieczoru w Londynie zaśpiewał aż dwadzieścia sześć piosenek i to bez większych wokalnych wpadek, z klasą i stylem. To ważne bo Cohenowi zdarzało się na koncertach dawać plamę. "Live in London" przypomina trochę składankę "The Best of ... ". Są tu piosenki z wczesnego okresu, jak "Suzanne", utwory z późnych lat 70. ("The Gypsy's Wife" i wielkie hity z lat 80. z "Dance Me To The End of Love" na czele. Słucha się ich z przyjemnością, choć niczym nie zaskakują. Ale nie o eksperymenty tu chodzi, a o zmęczony życiem głos kanadyjskiego barda i pieśni o miłości, seksie i wojnie.