Jutro niespodziewany koncert legendarnego Barda
Słynny pieśniarz przyjeżdża nad Wisłę, by wystąpić na koncercie
swojej towarzyszki życia Anjani Thomas

Leonard Cohen wystąpi w "Trójce"
Hubert Musiał


 

   Oficjalnie nikt nie potwierdził rewelacji o pierwszym od 22 lat koncercie Cohena w Warszawie: ani Polskie Radio, ani wydawca płyt kanadyjskiego barda. Artysta bowiem przyjedzie do naszego kraju incognito i na scenie pojawi się mimochodem, by w jednej bądź dwu piosenkach swoim głębokim szeptem wesprzeć  nominalną bohaterkę wieczoru, swoją wieloletnią współpracowniczkę, a od niedawna też i muzę - wokalistkę Anjani Thomas. Powodem tej równie zaskakującej, co wyczekiwanej od lat wizyty artysty, jest europejska premiera albumu "Blue Alert".
   Początkowo tej płyty miało nie być. Cohen trzy lata temu oficjalnie pożegnał się z fanami albumem "Dear Heather". Potem postawiony przed widmem bankructwa przez Kelley Lynch, nieuczciwą menedżerkę i przyjaciółkę, a dziś poszukiwaną sądownie defraudatorkę, chciał nagrać "Blue Alert" sam. Postanowił jednak dotrzymać słowa i "oddał" Anjani. Sam zaś wycofał się do roli współautora, współkompozytora i producenta.
   Z Thomas współpracuje od 1984 r., kiedy to producent John Lissauer w klubie w Nowym Jorku wyłowił dla Cohena pochodzącą z Hawajów absolwentkę Berklee College of Music. Leonard zaprosił Thomas do nagrania słynnej piosenki "Hallelujah". Potem było tournée promujące płytę "Various  Positions", podczas którego Cohen po raz pierwszy odwiedził Polskę. Dostanie biletów na ten koncert graniczyło z cudem. Gdy 22 marca 1985 r. on przemawiał do wypełnionej po brzegi Sali Kongresowej, Anjani akompaniowała mu na instrumentach klawiszowych i śpiewała chórki. Potem ich drogi splątały się i rozchodziły. Z wyjątkiem "Ten New Songs" Thomas śpiewała na wszystkich późniejszych płytach Cohena, jednak aż do ubiegłego roku nie występowała z Kanadyjczykiem, który z życia estradowego wycofał się w pierwszej połowie lat 90.
   Cohen zawsze śpiewał dla kobiet i o kobietach. Od kilku lat jednak można było odnieść wrażenie, że kobiety zaczęły śpiewać dla (i za) niego. Na albumach "Ten New Songs" (2001) i "Dear Heather" (2004) praktycznie już nie śpiewał. Jego zniewalający baryton coraz bliżej zbliżał się do szeptu i stopniowo ginął w uszach, dlatego niczym na laseczce wspierał się głosami Sharon Robinson i Anjani Thomas. Na "Blue Alert" poszedł jeszcze krok dalej i usuwając się w cień, tę drugą ostatecznie uczynił swoim oficjalnym głosem.
   Trudno znaleźć głosy tak bardzo różne i zarazem tak do siebie podobne. Tak jak wszyscy mężczyźni pochodzą z Marsa, a kobiety z Wenus, tak pod względem wokalnym mroczny baryton Cohena i delikatny, jasny sopran Anjani to niebo i ziemia. Thomas, która muzyczne szlify zdobywała śpiewając i akompaniując w jazzowych bandach, wniosła do pieśni Kanadyjczyka dziewczęcą zwiewność - jak kiedyś Billie Holiday - spóźniała większość partii wokalnych względem melodii. "Blue Alert" jest trzecim, i jak na razie najbardziej udanym albumem. Anjani, która ma już na koncie płyty inspirowane jazzem i hawajską muzyką ludową (nagrana w duecie z Henrym Kapano "Anjani" z 2000 r.) oraz aramejskimi, greckimi i hebrajskimi imionami Boga ("The Sacred Names" 2001).
   Jutrzejszy koncert będzie zamknięty dla publiczności, a na widowni zasiądą jedynie posiadacze zaproszeń. Reszta świata będzie mogła posłuchać go w "Trójce" o 20. A warto, bo Cohen zaśpiewa na pewno, tak jak w miniony poniedziałek zrobił to w Londynie, 1234 covery jego piosenek, wyszczególnione przez www.cohenfiles.com, są najlepszym dowodem, że nikt nie potrafi wykonywać jego piosenek równie pięknie jak on. Nawet jeśli tylko szepcze.

 

A teraz Leonard Cohen jest kobietą
Jacek Skolimowski

Czy kolejna kobieta uratuje karierę Cohena?
Tym razem wspiera go Anjani, z którą wystąpi 31 marca w Warszawie

   Cohen zaśpiewa kilka piosenek, ale przede wszystkim zareklamuje jej płytę "Blue Alert". Bo Anjani jest dziś muzą 73 - letniego barda i nadzieją na wydźwignięcie się z kłopotów finansowych. Poeta został przygnieciony prozą życia, kiedy w 2005 roku okazało się, że jego menedżerka wyprowadziła z konta prawie całe oszczędności zgromadzone przez 40 lat kariery. W takich okolicznościach nie trzeba wielkiej bystrości, żeby zdemaskować mistyfikację, jaką jest kolejny album Anjani. Urocza dama z Honolulu o egzotycznej urodzie i ciepłym głosie została dobrze wychowana przez mistrza ballady. Razem śpiewali nie tylko na ostatnim albumie Cohena "Dear Heather", ale jeszcze w połowie lat 80. nagrali wspólnie przebój "Hallelujah". Od niedawna są też parą w życiu prywatnym. Przez kilka lat Anjani, przeglądając archiwa Cohena, zbierała fragmenty jego wierszy i niedokończonych piosenek. - Nigdy nie sądziłam, że nagramy płytę - wspomina wokalistka. - Myślałam, że przygotuję demo dla Leonarda, żeby dograł do tego swój głos - kokietuje. Skończyło się  trzecim albumem Hawajki, który na sklepowych półkach stanie obok produkcji Norah Jones i Diany Krall.
   Cohen zapewne liczy na sukces, bo pod koniec lat 80. już jedna kobieta uratowała mu karierę. Co prawda Jennifer Warnes łączyły go ponoć tylko stosunki przyjacielskie, ale Amerykanka też śpiewała u niego w chórkach. W 1987 roku ukazał się jej album "Famous Blue Raincoat: Songs Of Leonard Cohen" z coverami nieco wtedy zapomnianego mistrza. Wydawnictwo spotkało się z doskonałym przyjęciem w Stanach, gdzie publiczność czuła już znużenie muzyką melancholijnego Kanadyjczyka.
   Płyta "Blue Alert" z rekomendacją Cohena powinna cieszyć się równie dużym zainteresowaniem. Może bez większego entuzjazmu, ale krytycy chwalą Anjani za głos, teksty, spokojne jazzowe frazy fortepianu i ponury klimat utworów. Nazwali ją nawet "żeńską reinkarnacją Cohena". Artysta, zanim odbije się od dna, musi polegać na jej sukcesach, swojej ostatniej książce "Book Of Longing" oraz wznowieniach pierwszych albumów, które ze specjalnymi bonusami trafią do sklepów 23 kwietnia.
   Czy Anjani i Cohen stworzą duet na miarę Serge'a Gainsbourga i Jane Birkin? Wydaje się, że Kanadyjczyk myśli raczej o tym, by szybko odrobić zaległości finansowe, ruszyć w pierwszą od 14 lat trasę i wrócić na rynek z własną płytą, która ma mieć premierę jeszcze w tym roku. A praca nad albumem Anjani to porządna rozgrzewka.

Lipnicka i Porter o nowej płycie Anjani


 

Anita Lipnicka 
  
Cohen to obok Dylana najwybitniejszy przedstawiciel wymierającego gatunku wielkich klasyków śpiewanej poezji. Podziwiam dojrzałość jego myśli, które tak potrafi ubrać w słowa, by trafiły prosto w serce. No i ten głos... aż kolana miękną. Jednak o geniuszu Cohena najlepiej świadczy fakt, że jego piosenki wcale go nie potrzebują, by przetrwać. Doskonale sprawdzają się w interpretacji innych artystów. Na płycie Anjani słychać Cohena już od pierwszych taktów. Niespieszne tempa, barowe piano, zmysłowy kobiecy wokal i wszystkie pięknie się klei. Zastanawiam się tylko, czy zwróciłabym uwagę na tę płytę, gdyby nie miała nic wspólnego z Leonardem Cohenem. Obawiam się, że nie. Ale jako miłe tło do długich wieczorów przy czerwonym winie "Blue Alert" nadaje się idealnie.

John Porter
   Nie jestem fanem Cohena, jednak płyta Anjani ocala to, co w twórczości Kanadyjczyka najlepsze. Jej proste kompozycje przywodzą na myśl ciemny, zadymiony klub i wokalistkę przy fortepianie. Czuć tu rękę mistrza, zarówno w tekstach, jak i aranżach. I choć "Blue Alert" w moim sercu nie zostawi trwałego śladu, przeczuwam, że stanie się hitem wśród jazzolubnych snobów i niedzielnych wielbicieli talentu Leonarda Cohena.