Leonard Cohen: koncertowy
uwodziciel
Jacek Skolimowski
Kiedy
niezmordowany muzyk wyrusza właśnie na ostatnią część swojej trasy
po Ameryce, do sklepów trafia zapis jego koncertu z Londynu z lipca
2008. Występ w O2 Arena właściwie nie różni się od tego, co
oglądaliśmy na warszawskim Torwarze w październiku zeszłego roku.
74-letni Cohen wciąż jest w świetnej formie: niczym doświadczony
aktor wie, jak uwieść publiczność.
Na program ponaddwuipółgodzinnego występu
złożyły się wszystkie największe utwory: na początek „Dance Me To
The End Of Love”, potem m.in. „Everybody Knows”, „Hallelujah”, a na
bis jeszcze „First We Take Manhattan”, „So Long, Marianne”.
Bynajmniej nie ma tutaj mowy o bazowaniu na sentymentach wiernych
słuchaczy, którzy nie widzieli go na scenie od dawna, czy o
beznamiętnym odgrzewaniu przebojów sprzed lat. W pełnych ekspresji
interpretacjach Cohena – wzmocnionego doskonałym dziesięcioosobowym
składem muzyków i chórzystek – znów brzmią one niezwykle świeżo,
przejmująco iskrząc się barwami bluesa, jazzu i soulu. Choć widać,
że artysta na scenę wchodzi dziarskim krokiem, przed tysiącem
obserwujących go widzów przyjmuje postawę poważnego, zgarbionego
dziadka. Stara się ukrywać siwiznę pod kapeluszem, ale między
utworami odsłania głowę, kłania się i dziękuje w geście uniżenia
wszystkim za przybycie. Recytuje fragmenty tekstów, ze skrywanym
uśmiechem wtrąca anegdoty, potem zawiesza głos i rzuca nieśmiałe
spojrzenia w stronę tysięcy widzów. Wiele w tym teatralnej pozy,
chęci zabawienia publiczności, bo jak śpiewa na końcu w „Whither
Thou Goest”: „Dobranoc,
kochanie, mam nadzieję, że jesteś zadowolona. Łóżko jest dosyć
wąskie, ale moje ramiona są szerokie. A tutaj jest człowiek, który
nadal stara się o twój uśmiech”.
(Błąd autora: zacytowany fragment
pochodzi z "I Tried To Leave You" - przyp. Marta Liwska). |