Koncert w Veronie
Giulio Brusati
tłumaczenie Anna Teresa Pfeiffer



fot. Maarten Massa

   Koncert, który robi wrażenie: ponad 3 godziny muzyki, ekstatyczna atmosfera i 12 tysięcy ludzi pogrążonych w religijnej ciszy, ciepła muzyka, grana z dużym gustem i w różnych odcieniach: folk, country, flamenco, swing, soul, blues i troszeczkę rock'n'rolla. Leonard Cohen - na Arenie kolejnego wieczoru, jednego z etapów swojego światowego tournee Old Ideas - wytwarza strach, w sensie pozytywnym. Jeżeli Bruce Springsteen, który przekracza 3 godziny koncertu, może liczyć na formę fizyczną zbudowaną godzinami w siłowni, jak to robi ponadsiedemdziesięcioletni Kanadyjczyk, żywy niczym cień tancerza tango? "Nie wiem czy, jeszcze wrócimy w te strony" - mówi na początku spektaklu, w eleganckim garniturze i kapeluszu. "Ale obiecujemy wam, mój zespół i ja, że damy dziś z siebie wszystko". Nikt nie wątpi, ze względu na jego głęboki głos, niczym proroka, nawet jeżeli jego piosenki nie są triumfalistyczne; mówią o bitwach i przegranych, że z pewnością nie ma zamiaru - w odróżnieniu od wielu gwiazd rocka - przekonywać ani dawać katechezy nikomu. Wspólnym mianownikiem 2. części koncertu (który zaczął się o 21. a skończył trzydzieści minut po północy: czy kiedykolwiek było coś takiego na Arenie?) jest piękno słów jego piosenek. Można by zapytać siebie - jaki sens ma słuchanie innych rockowych piosenek, skoro można by zgłębiać twórczość Cohena, będąc pewnym, że odkryjemy zawsze coś nowego, po każdym przesłuchaniu. I jeżeli prawdą jest, że zetknięcie się z głosem kanadyjskiego artysty w czasie dojrzewania jest szczęściem, w dorosłym wieku, powiedzmy około trzydziestki, spotkanie to może być prawdziwym odkryciem. Ostatni Cohen - ten który na koncercie prezentuje piosenki z "Im Your Man", płyty z 1988, jest w zasadzie zrozumiały w pełni tylko dla dorosłych; a nawet nie może być zrozumiały dla młodzików; i powinno być napisane na bilecie na jego koncerty: "zabronione do lat...". Ponieważ odniesienia, głęboka ironia, gorycz i ładunek erotyczny niektórych utworów - odtworzonych na koncercie przez zespół stworzony z muzyków takich jak hiszpański gitarzysta Javier Mas - są do odczytania dopiero w pewnym wieku. Niektóre odcienie (niuanse) języka (jak subtelności Hallelujah, śpiewanej dziś nawet w talent - showach!) odsłania się dopiero z czasem. Potrzeba lat, żeby zrozumieć jak dotknąć ludzkiego ciała umysłem; żeby uchwycić sens zwrotek Darkness i Amen ("Wiem, że moich dni jest niewiele, teraźniejszość jest tak przyjemna/jest tylko wiele rzeczy do zrobienia"). I dopiero po długim słuchaniu Hanka Williamsa można zrozumieć odniesienia z "Tower of Song". Ale jego koncert w Arenie był także i przede wszystkim, lekcją stylu. Cohen jest tak sprawny, że przychodzi ci na myśl, żeby szybko zostać siedemdziesięciolatkiem, żeby chodzić w takim jak on dwurzędowcu (płaszczu). Z jego rześkim chodem, siwymi włosami i dwiema zmarszczkami niczym cudzysłów w kącikach ust jest tak elegancki, że inni ponadsiedemdziesięciolatkowie z pofarbowanymi włosami wydają się jeszcze bardziej nieprzyjemni. Po lawinie bisów ("Gdyby to od nas zależało, moglibyśmy grać całą noc!", przyznał), pozwala odejść 12 tysiącom ludzi z Areny piosenką "Buona notte, tesoro/spero tu sia soddisfatta" ("Dobranoc, skarbie, mam nadzieję, że jesteś zadowolona"). (...).