Kobiety, wino, zen
Daniel Wyszogrodzki

   Na rozmowę z Cohenem miałem tylko 20 minut. Czego można się dowiedzieć w tak krótkim czasie od poety, światowca, bawidamka i mnicha, bo przecież Cohen jest jednakowo wiarygodny i głęboki w każdym z tych wcieleń? Okazało się, że więcej niż myślałem.
   Hotel Four Seasons jest najlepszy w Berlinie. A Cohen to najciekawszy rozmówca, z jakim kiedykolwiek zasiadłem do zawodowej konwersacji. Do pełni szczęścia brakowało tylko whisky, ale nie czekałem długo. Po chwili kryształowa karafka wjechała do pokoju.
   Zaczęliśmy od wspominania jego koncertu w Warszawie w roku 1985. Dla Polaków to niezwykłe wydarzenie. Cohen nie mógł wiedzieć, ile dla nas wtedy znaczyli śpiewający poeci - on, Dylan, Brel, Okudżawa czy Wysocki. "Śpiewający poeta" znaczyło więcej niż śpiewający i więcej niż poeta. Mieli coś ważnego do powiedzenia, a fakt, że ubierali swoje słowa w muzykę, sprawiał, że trafiali i dalej i głębiej.

Zatrzymać miłość

   Co ważnego mówił mi Leonard Cohen? To, że miłości nie da się zatrzymać. Że w życiu jesteśmy skazani na porażkę. I wreszcie, że kiedy zaśnie już nasza ostatnia kochanka, zawsze zostajemy absolutnie sami. Mówił o tymczasowości, z którą zmagają się w związkach mężczyźni i kobiety. - Na sto małżeństw w USA rozwodzi się połowa par... zwrócił mi uwagę. - Rokowania są więc raczej beznadziejne. I za tę sytuację nie można winić żadnej z płci. Dla mnie, młodego człowieka, była to niewesoła, ale - paradoksalnie - bardzo pociągająca wizja świata. Rodzaj prawdziwego poetyckiego "wtajemniczenia".
   Zapytany wprost, czy jesteśmy monogamiczni, zacytował piosenkę BY THE RIVERS DARK (NAD CIEMNYMI RZEKAMI) ze swej ostatniej płyty: "Zajrzałem do swego wnętrza i zobaczyłem rozwiązłe serce i ślubną obrączkę". Przez cały czas poruszamy się między dwiema potrzebami - rozwiązłością z jednej strony i ograniczeniami z drugiej. Nie sposób wyobrazić sobie życia bez tej sprzeczności, która określa nasze istnienie w świecie. Leży u podstaw depresji, z której Cohena uleczył dopiero... klasztor zen.

Jedyny lek na depresję

   - Próbowałem wielu rzeczy - filozofii, narkotyków, seksu. Szukałem ratunku w piciu whisky i w sztuce. Niestety, nic mi nie pomogło - wyznał artysta. - Nic nie było w stanie wydobyć mnie z depresji. Nie mówię o tym, że kogoś ogarnął chwilowy blues. Nie mówię o zmarnowanym weekendzie. Mówię o sytuacji, w której nie można znaleźć żadnego oparcia, by w miarę, normalnie codziennie funkcjonować. Nic mi nie pomagało. Do czasu, kiedy zostałem mnichem w klasztorze i zamknąłem się przed światem na kilka lat. Tam znalazłem rozwiązanie. Nie uzurpuję sobie przy tym prawa do szczególnego cierpienia. Wiem, że moje cierpienie to nic w porównaniu z tym, które widzimy w świecie na każdym kroku.

   To spotkanie z Cohenem będę pamiętał póki żyję. Intensywna rozmowa o sprawach ważnych, ale przetykana żartami, aluzjami, tematami osobistymi, zakrapiana znakomitą whisky. Autograf, adres domowy, zaproszenie do klasztoru na Mount Baldy. Nasza rozmowa trwała trzy razy dłużej niż na początku założono, co dowodzi, że nie tylko ja czerpałem z niej przyjemność. Tylko jednej rzeczy nie powiedziałem swemu ulubionemu artyście: jak bardzo jest mi bliski.
   I całe szczęście. Siedząc z nim twarzą w twarz w berlińskim hotelu, zrozumiałem, ze mówią mu to wszyscy, którzy - jak ja - dostąpili tego przywileju.