Jestem odpadem demokracji
Z Leonardem Cohenem rozmawia Wojciech Żórniak


21.03.1993 r. Leonard Cohen otrzymuje Nagrodę Juno 
w kategorii "Najlepszy wykonawca" 
fot. Mike Blake - Reuter

 - Jest Pan gwiazdą w Europie, w Polsce ludzie wręcz ubóstwiają, a w Stanach Zjednoczonych mało kto Pana zna. Na czym to polega ?

- Kiedyś się nad tym zastanawiałem, ale teraz straciło to dla mnie znaczenie. Cieszę się z mojej skromnej kariery i z tego, że płacą mi za to, co robię, bo dzięki temu nie muszę pracować na etacie. W tej chwili akurat  przeżywam wzlot kariery, ale pewnie za kilka miesięcy znów pójdę w zapomnienie.

- Po wysłuchaniu "Democracy", ironicznej piosenki z najnowszego albumu, miałem wrażenie, że u Pana miłość do Stanów Zjednoczonych łączy się z nienawiścią. Czy rzeczywiście nie znosi Pan tego kraju ?

- Ależ nie. Wszędzie bronię Ameryki. Gdy wśród europejskich intelektualistów modne było opluwanie Ameryki, byłem jej zagorzałym obrońcą. Ale Ameryka nie jest nieskazitelna . Być może ta piosenka brzmi ironicznie, ale to nie jest ironia wymierzona w Amerykę. Bo w końcu to tu powstała demokracja, która stała się religią Zachodu. Ameryka jest kolebką wszelkiego dobra i zła.

- Co myślał Pan po obaleniu komunizmu ?

- Ogarnął mnie jeszcze większy pesymizm. Oczywiście trudno się nie cieszyć z połączenia dwóch państw niemieckich, ale każda zmiana tego typu niesie za sobą również cierpienie.

- Maciej Zembaty powiedział mi kiedyś, że słuchając Cohena łatwiej było znieść stan wojenny. A Pan podobno należał do partii komunistycznej.

- Nigdy do partii komunistycznej nie należałem. Chodziłem jako student na zebrania różnych grup lewicowych, ale byłem również związany z ugrupowaniami liberalnymi, a nawet konserwatywnymi. Interesowałem się scjentologią i innymi utopijnymi ideami odnowy świata. Czytałem Marksa, ale i Williama Buckleya.

- Kiedy zmienił się Pański sposób widzenia człowieka i świata ?

- Właściwie nigdy się nie zmienił. Zawsze chciałem sam rządzić światem. Należę do ludzi, którzy nie mają głosu albo są zbyt znudzeni, by zabrać głos. "Skazano mnie na dwie dekady nudy, , gdy próbowałem od środka zmienić system". Nigdy nie byłem zainteresowany zmianą systemu z zewnątrz. Nawet podczas wojny w Wietnamie sprzeciwiałem się antywojennej retoryce, stwierdzeniom typu "Ameryka jest krajem faszystowskim". Mój ojciec był oficerem, wychowałem się w bardzo konserwatywnym domu i mimo grzechów młodości wiedziałem, ze nie wolno atakować państwa demokratycznego. Uważałem, że jest to bardzo nierozsądne, prowadzi do osłabienia systemu i grozi przejęciem władzy przez skrajną lewicę lub skrajną prawicę.

- Co myśli Pan teraz ?

- To bardzo trudno zdefiniować. Konia z rzędem temu, kto określi moje stanowisko w takich piosenkach jak "First We Take Manhattan" czy w "Democracy", w której na końcu stwierdzam, że "nie idę na lewo, ni na prawo, zostaję w domu z małą kawą, zagubiony w pustce małego ekranu, ja, uparty jak worki na śmieci, ich nie zniszczy czasu mgła. Jestem rupieciem, ale trzymam mały bukiet polnych kwiatów". Artysta to odpad demokracji, śmieć.

- Czy w dzisiejszym świecie można stać z boku ?

- Moje miejsce jest takie samo, jak wyrzuconego na śmietnik opakowania po mrożonkach. Nie jestem ani na prawicy, ani na lewicy; jestem odpadem, nic na to nie poradzę. Wszystko, co robimy, nawet ta nasza rozmowa, jest jak lakierowanie paznokci. Lakier pęka, odpryskuje, a spod spodu widać pazury. Moja rola artysty sprowadza się do przycinania tych pazurów i pokrywania ich lakierem, udawania, że cywilizacja naprawdę istnieje, a demokracja jest jej najlepszym wyrazem.

- Ktoś powiedział, że śpiewa Pan swoje wiersze, bo już nie czyta poezji.

- To mnie zupełnie nie obchodzi. Po pierwsze, śpiewam piosenki, a nie wiersze. Jeżeli ktoś jest na tyle miły, ze nazywa te piosenki wierszami, dzięki mu za to. Dla mnie to są piosenki.

- W Pańskich piosenkach miłość jest gorzka i pełna bólu, a świat skazany na zagładę. Czy jest coś, co mogłoby zmienić tę wizję ?

- Poeta nie jest politykiem, nie musi mieć swojego programu wyborczego. Nie jest też prorokiem, który przewiduje przyszłość, ani socjologiem, który analizuje i opisuje świat. Moim zadaniem jest mówienie tego, co czuję tu głęboko. Nie jestem sposobem, ale odpowiedzią na ten świat.

- A jaki jest Pański sposób na przeżycie ?

- Wyznaję zasadę ruchu Anonimowych Alkoholików - żyję z dnia na dzień. Przed koncertem wypijam butelkę wina, ale nie polecałbym tego osobom, które nie potrafią zapanować nad swoimi impulsami. Piję tylko zawodowo. Po koncercie nie tykam alkoholu.

- Jak pisze Pan piosenki ?

- Męczę się z każdym słowem i czasami jeden tekst piszę przez rok albo dwa. Niestety nie umiem inaczej. Wciąż coś zmieniam, poprawiam, przepisuję, nagrywam po kilka razy, do czasu, aż jestem zadowolony z piosenki.

- Jest Pan perfekcjonistą ?

-
Czymś więcej, to graniczy z obsesją.

- Był Pan niedawno w Europie, a teraz jest Pan w Stanach...

- Tak zjechałem całą Europę, od Helsinek po Barcelonę.

- Ale do Polski tym razem Pan nie zajrzał.

- Biję się w piersi. Mieliśmy wrócić do Europy po występach w USA, ale daliśmy już 80 koncertów i jesteśmy zupełnie ugotowani. Być może do Polski przyjadę na początku przyszłego roku. Chciałbym podziękować moim polskim fanom za to, że przez te wszystkie lata byli moją największą publicznością na świecie.

- Korci mnie, by zadać Panu jeszcze jedno pytanie... Czy Suzanne to postać autentyczna ?

- Zacząłem pisać piosenkę, zanim ją poznałem. W trakcie pisania kobieta o imieniu Suzanne "zabrała mnie w swe miejsce nad rzeką". To była żona rzeźbiarza z Quebecu - Armanda Vaillancourta. "Częstowała mnie herbatą o zapachu pomarańczy, sprowadzoną z Chin dalekich.