Jesień mistrza Leonarda
Jerzy Rzewuski

  Odbiorowi piosenek Leonarda Cohena w Polsce od zawsze towarzyszyła osobliwa egzaltacja. W poetyckich wersach "Suzannne", "Sisters of Mercy" i "Famous Blue Raincoat" satynowy erotyzm czasów rewolucji obyczajowej łączył się ze zgoła już europejską, a więc bliską naszym sercom egzystencjalną melancholią. Na trzeźwo muzyka Cohena wyzwalała nieokreślone tęsknoty za lepszymi światami. A gdy owe miraże pomieszały się z naszą przaśną "żytnią", którą obficie skrapiane były inteligenckie pogaduchy w latach 70., efekt był iście psychodeliczny. Na zachodzie Cohen do dziś inspiruje wielu poetów pieśniarzy, uważany jest jednak za wykonawcę niszowego, co w przekładzie na język handlowy oznacza, że jego płyty rozchodzą się w nakładach na pograniczu opłacalności. Jego gasnącą karierę uratował w 1988 r. wyjątkowo udany album "I'm Your Man" - najlepsza rzecz, jaką nagrał od czasu "Songs of Love and Hate" (1971). Można by złośliwie powiedzieć, że jeżeli chodzi o muzykę, Cohen od debiutu  w 1967 r. właściwie się nie zmienił. O upływie czasu przypominały tylko zmieniające się kobiety w chórkach, aktualizowane dyskretnie instrumentacje i jego głos, który w miarę upływu lat i wypalonych papierosów, był coraz głębszy i głębszy, aż na ostatniej płycie "Dear Heather" stał się wibrującym melodyjnym półszeptem. Nowe przesycone melancholią przemijania teksty może on dziś tylko recytować. Ale są to dobre, poruszające do żywego utwory - zwłaszcza "The Letters", "On That Day" i "The Faith". Jeśli ten album miał być w założeniu ostatecznym pożegnaniem się starego barda ze swymi wyznawcami, jest to pożegnanie godne mistrza.