Czas i miejsce akcji:
22 marca, Sala Kongresowa PKiN. Strony konfliktu: kilkutysięczny tłum oraz
bramkarze, bileterzy, portierzy i milicjanci. Powód konfliktu: Leonard Cohen.
Autentyczny, we własnej osobie, a nie ktoś tam śpiewający jego utwory. Jakby w
miejsce Chodakowskiej pojawił się nagle Edward Stachura.
Cohen dający w Warszawie tylko jeden koncert. Wprawdzie przez
organizatorów zupełnie nie reklamowany, ale za to poprzedzony teledyskami,
wywiadem i wszechobecnym w każdym programie radosnym rozgorączkowaniem
prezenterów. Wszystkich. Najambitniejszych (od "poezji śpiewanej"), mniej
godnych (od TSA i Republiki) i nawet tych, którzy pasożytują na sentymentach
słuchaczy oferując im produkcje córki tragicznie zmarłej piosenkarki.
Godzina 18.30. Zaczynają wpuszczać. Jak się niebawem okaże,
przynajmniej o godzinę za późno. Tłum spory, milicjantów mało. Nieco więcej
bramkarzy i porządkowych z "Alma - Artu". Udaje się dostać w główny nurt
nacierających na metalowe ogrodzenie, które doprowadza nas do wejścia. Długo,
starannie oglądają nasze bilety. Miejsce w odległym rzędzie kosztowało 1600
złotych. Oczywiście, bilety nie były zwyczajnie kupowane, lecz załatwione.
Godzina 19.00. Siedzimy na pierwszym piętrze. I
nic się nie dzieje. Mija wyznaczona pora rozpoczęcia koncertu. Tymczasem sala
zapełniona najwyżej w dwudziestu procentach. Niektóre rzędy całe wolne. Co jest?
Ktoś z tyłu mówi: tak się opędzali od chętnych do kupowania biletów, ze nie
sprzedali nawet połowy. Śmiech: pewnie wariat. Wstaję. Wychodzę z sali. Na
zwiad.
Godzina 19.10. Z otwartego okna na pierwszym piętrze widać wszystko
jak na dłoni: tłum z całym impetem napiera na wejście. Jednak nie wielu
przedostaje się do środka. Drzwi dokładnie zablokowane. Głównie przez tych,
którym udało się za kilka tysięcy kupić bilet od koników. Wydali połowę pensji
(jeszcze nie swojej) i teraz szczęśliwi przepychają się w stronę sali. Nie
wiedzą, że bilety dzieli się na prawdziwe i lewe. Posiadacze tych ostatnich
próbują wpływać na wpuszczających prośbą, groźbą lub płaczem. Bezskutecznie. Są
odpychani od drzwi, ale nie mogą się cofnąć ani o krok. Setki stojące za nimi
prą do przodu: byle choć jeden metr, choć trochę bliżej celu. Drzwi szczelnie
oblepione przez tych, którzy nie będą wpuszczani. Posiadacze prawdziwych biletów
nie mogą się przez nich przebić. W tej chwili sytuacja posiadaczy dobrych i
fałszywych biletów staje się identyczna - i tak nikt nie dostanie się do środka.
Godzina 20.00. Chyba przybyły posiłki. Niebiesko od mundurów. Coś
się rusza. Wraca moja towarzyszka. Też chciała popatrzeć. Mówi: idź znów ty,
zobacz, co się dzieje. Przy filarach stoi chłopak w czerwonej kurtce. Jeśli nie
opiera się o nie plecami, to drgnęło. Będzie dobrze. Rzeczywiście stoi: w tym
samym miejscu. Z filarem na plecach. Przy oknach krążą mrożące krew w żyłach
opowieści: - Bramkarzowi złamali rękę. Sama widziałam. Tylko chrupnęło i już. -
Ambasador nie może się dostać do środka. Nie wiedzą co robić. - Cohen będzie
śpiewał o połowę krócej. Nic go nie obchodzą problemy organizatorów. O
dziewiątej koniec. Odlatuje.
Perspektywa w zasadniczy sposób rzutuje na obraz sytuacji. Siedzący
w środku twierdzą, że koncert powinien się zaczynać. Można było przyjść
wcześniej. Stojących przed PKiN takie propozycje doprowadzają do szału.
Niektórzy atakują przecież przynajmniej od godziny. Ogólnie jest coraz weselej.
Tym w środku.
Godzina 20.15. Coś się rusza. Czerwona kurtka bliżej wejścia.
Szpaler bramkarzy i milicjantów. Do sali przenikają już całe grupy szczęśliwców.
Mają obłęd w oczach, purpurowe twarze, pot kapie im ze zlepionych włosów.
Czterdziestoletnia panienka pokazuje urwany rękaw z butiku. Na sali przeważa
taki szpan, butikowy. Chociaż różne pokolenia. Ludzie pracy i ludzie sztuki.
Trochę pozostałych. Ani jednego punka. Za to chłopak w koszulce z rozmazaną
twarzą idola - Gdzie można kupić? - pytam. Patrzy na mój krawat. I tak byś nie
chodził ! Dużo dziewczyn z kwiatami - przeważają frezje, bukiety gdzieś za
tysiąc.
W międzyczasie podobno ktoś z organizatorów wszedł na scenę.
Przyrzekł, że Cohen będzie śpiewał tak długo, jak planowano. Powszechna ulga.
Zrozumiał nasze trudności. Ostatni przegląd magnetofonów, kaset. Mają je niemal
wszyscy. Także ci, którym przyszło wisieć na gzymsach, siedzieć na podłodze,
odpierać ataki pchających się z tyłu.
Godzina 20.30. Światło gaśnie. Na scenę wchodzi. On. Zupełnie taki
sam, jak na zdjęciach, w tym samym ubraniu. Sąsiad z lewej zauważa, że pewnie ma
kilka identycznych. Staje przed mikrofonem. I mówi, mówi, mówi... Sala wita go
zgodnym rykiem różnych pokoleń. Potem entuzjastycznie reaguje na każde słowo.
Szczególnie głośno śmieją się i klaszczą ci, którzy nie rozumieją ani jednego
zdania. Potem Cohen też śpiewa. I znów mówi, mówi, mówi... |