Wraca Leonard Cohen. Stare pomysły są dobre

Robert Sankowski

  Tytuł pierwszego od ośmiu lat albumu Leonarda Cohena sugeruje,
że stary mistrz woli spoglądać w przeszłość. Kto jednak boi się,
że kanadyjski bard odcina na "Old Ideas" kupony od swojej legendy,  będzie miło zaskoczony
 

   - Ja już nie mam zbyt wielu nowych pomysłów - wypalił parę dni temu w Londynie, wyjaśniając tytuł nowego longplaya (oficjalna premiera w poniedziałek). Na prowadzącego spotkanie z nim dziennikarzy ludzie z firmy płytowej wybrali lidera Pulp Jarvisa Cockera. Ten, słynący z inteligentnego poczucia humoru, co chwilę podrzucał Leonardowi kolejne podszyte delikatną ironią pytania. Dlatego rozmowa dwóch artystów przybierała konwencję błyskotliwego talk show. Cohen chyba dobrze się tego dnia bawił. Wyluzowany, zdystansowany, ze swobodą odnosił się i do swojej twórczości, i do biografii. Był trochę jak aktor w stand up comedy.
- Brytyjska prasa nigdy nie traktowała mnie przesadnie dobrze - mówił. - Kiedyś napisano tu o mnie, że znam tylko trzy akordy na gitarze. A to nieprawda, znam pięć. O swoim głosie, który ostatnio jeszcze bardziej mu się obniżył (słychać to na "Old Ideas"): - Dałem sobie spokój z papierosami, więc bałem się, że nagle zacznę śpiewać  sopranem,  co  przecież  zrujnowałoby  moją  pozycję.  Tymczasem  brzmię jeszcze głębiej. Zobaczę, co będzie dalej, może po osiemdziesiątce będę musiał znów zacząć palić, żeby było mnie w ogóle słychać.
    Trudno powiedzieć, czy po prostu dobrze wyczuł konwencję tego typu spotkań. Sypiącego żartami rozmówcę media kupią zdecydowanie chętniej niż zmęczonego życiem, sierioznego artystę. A może postanowił zakpić z oczekiwań dziennikarzy? On - mistrz nastroju i melancholii, jak mało kto potrafiący w paru lirycznych wersach opowiedzieć o trudach miłości i o śmierci.

"Nie jesteś już na to za stary?"

   Wprawdzie nie jest takim mistrzem w kamuflażu, jak inny wielki bard popkultury
Bob Dylan, ale w swojej karierze zaliczył przecież co najmniej kilka gwałtownych zwrotów, które sprawiają, że nie jest postacią ani tak jednoznaczną, ani tak konwencjonalną, jak mogłoby się wydawać po przesłuchaniu jego najsłynniejszych kompozycji.
   Urodził się w Montrealu w sierpniu 1934 r. Niecałe pół roku później na świat przyszedł Elvis Presley. To nieźle pokazuje do jakiego pokolenia należy Cohen. I jak inną od rówieśników drogą podążał. Wychowany w dobrze sytuowanej żydowskiej rodzinie wspomina, jakie wrażenie zrobiła na nim informacja, że należy do rodu Kohenów według tradycji wywodzącego się w prostej linii od namaszczonego przez Boga arcykapłana Aarona. - Miałem z tego powodu dość mesjanistyczne dzieciństwo - opowiada.
Jako nastolatek miał już inne fascynacje - poezję i muzykę folk. Czytał Lorcę, Yeatsa, Whitmana. Sam zaczął pisać, jeszcze jako student zdobył pierwszą nagrodę literacką. Potem chwytał się dorywczych zajęć i dopiero rozczarowany brakiem literackiego sukcesu w połowie lat 60. postanowił wrócić do drugiej pasji - muzyki. Przeprowadził się do Nowego Jorku, pisał
piosenki dla innych (tak hitem stała się "Suzanne", którą śpiewała Judy Collins), w końcu w 1967 r. sam wkroczył na scenę. Jego wydawca zapytał: "Nie jesteś już na to za stary?". Bo też dookoła wrzała kontrkultura, którą za rok oddać miały hasła studenckiej paryskiej rewolty w rodzaju: "Nie wierz nikomu po trzydziestce". Tymczasem Leonard miał już 33 lata i spory bagaż doświadczeń. Mimo to został zaakceptowany przez hippisowską publiczność, która ciepło przyjęła go na paru folkowych festiwalach, a potem kupiła jego debiutancki album, na którym obok "Suzanne" znalazły się "So Long, Marianne" i "Sisters Of Mercy". Na kilka lat Cohen stał się ulubieńcem zbuntowanej publiczności. Sam chyba jednak zdawał sobie sprawę jak kruchy jest to stan, bo gdy w 1972 r. ktoś zapytał go czym jest sukces, bez namysłu odparł: "Sukces to przetrwanie".

Platyna w Norwegii

   Legenda country Kris Kristofferson (napisał śpiewane przez Janis Joplin "Me And Bobby McGee") mówi, że na nagrobku każe sobie wyryć wersy z piosenki Cohena "Bird On A Wire". Lou Reed nazywa go jednym z najbardziej wpływowych żyjących autorów piosenek. Jego fanami są Nick Cave i muzycy Pixies. Mimo to Cohen nigdy nie zdobył masowej popularności. Może to wydawać się zaskakujące z naszej perspektywy - w Polsce jest gwiazdą od przełomu lat 60. i 70., gdy (m.in. za sprawą zapału Macieja Zembatego i jego genialnych przekładów) zakochało się w nim pokolenie. Tymczasem za Atlantykiem żadna z jego płyt nie doczekała się wzięcia, które zamieniłoby go w masową gwiazdę. Przez wiele w dyskografii miał tylko jedną platynową płytę, i to otrzymaną w... Norwegii. Gdy koniunktura się skończyła, jego nostalgiczne kompozycje i poetyckie teksty znajdowały uznanie tylko u koneserów. W 1984 r. wytwórnia Columbia nie chciała nawet wydać płyty "Various Positions". - Wiemy że jesteś wielki, ale czy jesteś dobry? - pytał go szef firmy Walter Yetnikoff. A to na tym albumie znajduje się piosenka, która dziś uchodzi za sztandarowe dzieło Cohena - "Allelujah". Ten znany z licznych wykonań utwór przywrócił szerszą pamięć o Kanadyjczyku. Potrzeba było do tego egzotycznego sojuszu Jeffa Buckleya (jego wersja zdobyła olbrzymią popularność wśród alternatywnych słuchaczy), filmu "Shrek" (na ścieżce dźwiękowej i płycie pojawiają się aż dwie różne wersje) oraz programu "Idol", którego uczestnicy zapałali miłością do tej piosenki. Podobno fani Cohena zasypywali go prośbami, aby zakazał śpiewania jej w telewizyjnym show. - Przez moment się wahałem, ale niby dlaczego miałbym protestować?

Buddysta ratuje finanse


   Tak samo jak jego droga artystyczna, wyboiste jest też życie osobiste Kanadyjczyka. Ma reputację kobieciarza, był związany m.in. z Joni Mitchell i aktorką Rebeccą De Mornay. Swój przelotny romans z Janis Joplin opisał ze szczegółami w jednej z piosenek (czego zresztą później się wstydził). Ma dwoje dzieci, ale nigdy się nie ożenił. Przez całe życie poszukiwał, nie tylko życiowej partnerki. Fascynował się judaizmem, miał flirt ze scjentologią, od lat jest poważnie podchodzącym do praktyk religijnych buddystą. W połowie lat 90. zaszył się na kilka lat w klasztorze w Kalifornii. Do czasu, gdy na jaw wyszły malwersacje jego księgowego, który wyczyścił konta Cohena z oszczędności. Muzyk, który rozważał pełną emeryturę, ogłosił bankructwo, po czym musiał wrócić na scenę, aby ratować swoje finanse. I to, co wydawało się nieprzyjemną koniecznością, okazało się przepustką do kolejnego sukcesu. Zaplanowana na prawie 250 koncertów trasa przyciągnęła tłumy. - To było jak oświecenie - wspomina Cohen. - Granie postawiło mnie do pionu po 15 latach robienia niczego szczególnego.

Musiałem chyba oszaleć, by cię kochać,
a teraz jestem zbyt zmęczony, by odejść


   Cohen ma dziś 77 lat. Zdarzyło się parę lat temu, że zasłabł na koncercie w Hiszpanii, ale teraz zapewnia, że dawno nie czuł się tak dobrze i już pali się do nowej trasy. Ponoć ma mnóstwo nowej muzyki, a kolejną płytę wyda jeszcze w tym roku. Na razie fani dostali dziesięć piosenek, które pokazują nieco bardziej surowe, naturalne oblicze Cohena. W kąt poszły syntetyczne instrumenty klawiszowe, które stanowiły fundament aranżacji jego późniejszych płyt. "Old Ideas" to przede wszystkim brzmienia instrumentów akustycznych. Dyskretnie jazzująca sekcja rytmiczna, piano niczym z gospel, skrzypce i bandżo żywcem wyjęte z miejskiego folku, czasami kojarząca się z country harmonijka ustna.
To cały czas Cohen, ale ciekawie przełamujący konwencję swoich piosenek. Najbardziej po swojemu, niemal jak na pierwszych płytach, brzmi w balladowym "Crazy To Love You". Ale już w takim "Amen" czy "Show Me The Place" ociera się o estetykę Toma Waitsa, a w "Lullaby" i w "Darkness" zaskakuje nawiązaniami do bluesa, którego w jego twórczości do tej pory wiele nie było. Na tym tle śpiewa, a właściwie melodeklamuje, chwilami wręcz mruczy teksty, w których znów powracają typowe dla niego motywy.
"Chce napisać piosenkę miłosną
 hymn przebaczenia
 podręcznik życia po porażce"
- relacjonuje w otwierającym numerze "Going Home" rozmowę z mężczyzną, który dziwnym trafem też ma na imię Leonard.
"Musiałem chyba oszaleć, by cię kochać
 a teraz jestem zbyt zmęczony, by odejść" 
– opowiada w "Crazy To Love You".
"Ty chcesz żyć tam gdzie jest cierpienie
 ja chcę się wydostać z miasta
 żyjemy po dwóch stronach linii
 której nikt nie narysował"
- śpiewa w "Different Sides".
W Londynie Cocker zapytał go, co znaczą "pokutne hymny", które pojawiają się w tekście "Come Healing". - Nie mam pojęcia - odparł. - Kto właściwie powinien okazać skruchę? Człowiek czy raczej Bóg? Kto jest winny całej tej katastrofy i cierpienia? Pozostaje nam postawa Zorby. Gdy rzeczy przybierają kiepski obrót, po prostu wznosimy szklanki i tańczymy.