- Ja już nie mam zbyt wielu
nowych pomysłów
- wypalił parę dni temu w Londynie, wyjaśniając tytuł nowego
longplaya (oficjalna premiera w poniedziałek). Na prowadzącego
spotkanie z nim dziennikarzy ludzie z firmy płytowej wybrali
lidera Pulp Jarvisa Cockera. Ten, słynący z inteligentnego
poczucia humoru, co chwilę podrzucał Leonardowi kolejne podszyte
delikatną ironią pytania. Dlatego rozmowa dwóch artystów
przybierała konwencję błyskotliwego talk show. Cohen chyba
dobrze się tego dnia bawił. Wyluzowany, zdystansowany, ze
swobodą odnosił się i do swojej twórczości, i do biografii.
Był trochę jak aktor w stand up comedy.
- Brytyjska prasa nigdy nie traktowała mnie przesadnie
dobrze - mówił. - Kiedyś napisano tu o mnie, że znam
tylko trzy akordy na gitarze. A to nieprawda, znam pięć. O
swoim głosie, który ostatnio jeszcze bardziej mu się obniżył
(słychać to na "Old Ideas"): - Dałem sobie spokój z
papierosami, więc bałem się, że nagle zacznę śpiewać
sopranem, co przecież
zrujnowałoby moją
pozycję. Tymczasem
brzmię jeszcze głębiej. Zobaczę, co będzie dalej, może po osiemdziesiątce będę
musiał znów zacząć palić, żeby było mnie w ogóle słychać.
Trudno powiedzieć, czy po prostu dobrze wyczuł konwencję
tego typu spotkań. Sypiącego żartami rozmówcę media kupią
zdecydowanie chętniej niż zmęczonego życiem, sierioznego
artystę. A może postanowił zakpić z oczekiwań dziennikarzy? On -
mistrz nastroju i melancholii, jak mało kto potrafiący w paru
lirycznych wersach opowiedzieć o trudach miłości i o śmierci.
"Nie jesteś już na to za stary?"
Wprawdzie nie jest takim mistrzem w
kamuflażu, jak inny wielki bard popkultury
Bob Dylan,
ale w swojej karierze zaliczył przecież co najmniej kilka
gwałtownych zwrotów, które sprawiają, że nie jest postacią ani
tak jednoznaczną, ani tak konwencjonalną, jak mogłoby się
wydawać po przesłuchaniu jego najsłynniejszych kompozycji.
Urodził się w Montrealu w sierpniu 1934 r. Niecałe pół roku
później na świat przyszedł Elvis Presley. To nieźle pokazuje do
jakiego pokolenia należy Cohen. I jak inną od rówieśników drogą
podążał. Wychowany w dobrze sytuowanej żydowskiej rodzinie
wspomina, jakie wrażenie zrobiła na nim informacja, że należy do
rodu Kohenów według tradycji wywodzącego się w prostej linii od
namaszczonego przez Boga arcykapłana Aarona. - Miałem z tego
powodu dość mesjanistyczne dzieciństwo - opowiada.
Jako nastolatek miał już inne fascynacje - poezję i muzykę folk.
Czytał Lorcę, Yeatsa, Whitmana. Sam zaczął pisać, jeszcze jako
student zdobył pierwszą nagrodę literacką. Potem chwytał się
dorywczych zajęć i dopiero rozczarowany brakiem literackiego
sukcesu w połowie lat 60. postanowił wrócić do drugiej pasji -
muzyki. Przeprowadził się do Nowego Jorku, pisał
piosenki
dla innych (tak hitem stała się "Suzanne", którą śpiewała Judy
Collins), w końcu w 1967 r. sam wkroczył na scenę. Jego wydawca
zapytał: "Nie jesteś już na to za stary?".
Bo też dookoła wrzała kontrkultura, którą za rok oddać miały
hasła studenckiej paryskiej rewolty w rodzaju: "Nie wierz nikomu
po trzydziestce". Tymczasem Leonard miał już 33 lata i spory
bagaż doświadczeń. Mimo to został zaakceptowany przez
hippisowską publiczność, która ciepło przyjęła go na paru
folkowych festiwalach, a potem kupiła jego debiutancki album, na
którym obok "Suzanne" znalazły się "So Long, Marianne" i "Sisters
Of Mercy". Na kilka lat Cohen stał się ulubieńcem zbuntowanej
publiczności. Sam chyba jednak zdawał sobie sprawę jak kruchy
jest to stan, bo gdy w 1972 r. ktoś zapytał go czym jest sukces,
bez namysłu odparł: "Sukces
to przetrwanie".
Platyna w Norwegii
Legenda country Kris Kristofferson (napisał śpiewane przez
Janis Joplin
"Me And Bobby McGee") mówi, że na nagrobku każe sobie wyryć
wersy z piosenki Cohena "Bird On A Wire". Lou Reed nazywa go
jednym z najbardziej wpływowych żyjących autorów piosenek. Jego
fanami są Nick Cave i muzycy
Pixies.
Mimo to Cohen nigdy nie zdobył masowej popularności. Może to
wydawać się zaskakujące z naszej perspektywy - w Polsce jest
gwiazdą od przełomu lat 60. i 70., gdy (m.in. za sprawą zapału
Macieja Zembatego i jego genialnych przekładów) zakochało się w
nim pokolenie. Tymczasem za Atlantykiem żadna z jego płyt nie
doczekała się wzięcia, które zamieniłoby go w masową gwiazdę.
Przez wiele w dyskografii miał tylko jedną platynową płytę, i to
otrzymaną w... Norwegii. Gdy koniunktura się skończyła, jego
nostalgiczne kompozycje i poetyckie teksty znajdowały uznanie
tylko u koneserów. W 1984 r. wytwórnia Columbia nie chciała
nawet wydać płyty "Various Positions". - Wiemy że jesteś wielki,
ale czy jesteś dobry? - pytał go szef firmy Walter Yetnikoff. A
to na tym albumie znajduje się piosenka, która dziś uchodzi za
sztandarowe dzieło Cohena - "Allelujah". Ten znany z licznych
wykonań utwór przywrócił szerszą pamięć o Kanadyjczyku. Potrzeba
było do tego egzotycznego sojuszu Jeffa Buckleya (jego wersja
zdobyła olbrzymią popularność wśród alternatywnych słuchaczy),
filmu "Shrek" (na ścieżce dźwiękowej i płycie pojawiają się aż
dwie różne wersje) oraz programu "Idol", którego uczestnicy
zapałali miłością do tej piosenki. Podobno fani Cohena
zasypywali go prośbami, aby zakazał śpiewania jej w telewizyjnym
show. - Przez moment się wahałem, ale niby dlaczego miałbym
protestować?
Buddysta ratuje finanse
Tak samo jak jego droga artystyczna, wyboiste jest też życie
osobiste Kanadyjczyka. Ma reputację kobieciarza, był związany
m.in. z Joni Mitchell i aktorką Rebeccą De Mornay. Swój
przelotny romans z Janis Joplin opisał ze szczegółami w jednej z
piosenek (czego zresztą później się wstydził). Ma dwoje dzieci,
ale nigdy się nie ożenił. Przez całe życie poszukiwał, nie tylko
życiowej partnerki. Fascynował się judaizmem, miał flirt ze
scjentologią, od lat jest poważnie podchodzącym do praktyk
religijnych buddystą. W połowie lat 90. zaszył się na kilka lat
w klasztorze w Kalifornii. Do czasu, gdy na jaw wyszły
malwersacje jego księgowego, który wyczyścił konta Cohena z
oszczędności. Muzyk, który rozważał pełną emeryturę, ogłosił
bankructwo, po czym musiał wrócić na scenę, aby ratować swoje
finanse. I to, co wydawało się nieprzyjemną koniecznością,
okazało się przepustką do kolejnego sukcesu. Zaplanowana na
prawie 250 koncertów trasa przyciągnęła tłumy. -
To było jak
oświecenie - wspomina Cohen. - Granie postawiło mnie do
pionu po 15 latach robienia niczego szczególnego.
Musiałem chyba oszaleć, by cię kochać,
a teraz jestem zbyt
zmęczony, by odejść
Cohen ma dziś 77 lat. Zdarzyło się parę lat temu, że zasłabł
na koncercie w Hiszpanii, ale teraz zapewnia, że dawno nie czuł
się tak dobrze i już pali się do nowej trasy. Ponoć ma mnóstwo
nowej muzyki, a kolejną płytę wyda jeszcze w tym roku. Na razie
fani dostali dziesięć piosenek, które pokazują nieco bardziej
surowe, naturalne oblicze Cohena. W kąt poszły syntetyczne
instrumenty klawiszowe, które stanowiły fundament aranżacji jego
późniejszych płyt. "Old Ideas" to przede wszystkim brzmienia
instrumentów akustycznych. Dyskretnie jazzująca sekcja
rytmiczna, piano niczym z gospel, skrzypce i bandżo żywcem
wyjęte z miejskiego folku, czasami kojarząca się z country
harmonijka ustna.
To cały czas Cohen, ale ciekawie przełamujący konwencję swoich
piosenek. Najbardziej po swojemu, niemal jak na pierwszych
płytach, brzmi w balladowym "Crazy To Love You". Ale już w takim
"Amen" czy "Show Me The Place" ociera się o estetykę Toma Waitsa,
a w "Lullaby" i w "Darkness" zaskakuje nawiązaniami do bluesa,
którego w jego twórczości do tej pory wiele nie było. Na tym tle
śpiewa, a właściwie melodeklamuje, chwilami wręcz mruczy teksty,
w których znów powracają typowe dla niego motywy.
"Chce napisać piosenkę miłosną
hymn przebaczenia
podręcznik życia po porażce" - relacjonuje w otwierającym
numerze "Going Home" rozmowę z mężczyzną, który dziwnym trafem
też ma na imię Leonard.
"Musiałem chyba oszaleć, by cię kochać
a teraz jestem zbyt
zmęczony, by odejść" – opowiada w "Crazy To Love You".
"Ty chcesz żyć tam gdzie jest cierpienie
ja chcę się
wydostać z miasta
żyjemy po dwóch stronach linii
której nikt
nie narysował"
- śpiewa w "Different Sides".
W Londynie Cocker zapytał go, co znaczą "pokutne hymny", które
pojawiają się w tekście "Come Healing". -
Nie mam pojęcia
- odparł. - Kto właściwie powinien okazać skruchę? Człowiek
czy raczej Bóg? Kto jest winny całej tej katastrofy i
cierpienia? Pozostaje nam postawa Zorby. Gdy rzeczy przybierają
kiepski obrót, po prostu wznosimy szklanki i tańczymy.
|