Leonard Cohen w wieku 73 lat ruszył właśnie w kolejne światowe turnée.
Mówi, że pożegnalne.

Gramy i spadamy
Daniel Wyszogrodzki

  O tej trasie mówi się, że Cohen po prostu musiał się na nią zdecydować. Artysta jest całkowicie zrujnowany finansowo po głośnej i szeroko dyskutowanej aferze, w której oszczędności całego życia pozbawił go osobisty doradca finansowy, stara przyjaciółka ciesząca się bezgranicznym zaufaniem Cohena. Twórca, mieszkający skromnie w Los Angeles, stracił miliony, pozostało  mu 150 tys. dol., co nie jest znacząca sumą nie tylko w Kalifornii.  O nieco wymuszonym charakterze tournée  świadczy też brak nowej płyty - artyści promują najczęściej premierowe nagrania. Ostatnie występy Cohena odbywały się w latach 1988 i 1993.  I nic potem nie wskazywało na to, że wróci na scenę.
   To może być jego najlepsze turnée w życiu. Jak nazwać misterium, na którym owacje na stojąco następują po każdym utworze?  Artysta gra z 9-osobową grupą i jest to zespół mistrzów. W chórku, stanowiącym o brzemieniu Cohena, występują tym razem aż trzy wokalistki: Sharon Robinson (kompozytorka muzyki do wielu nowych piosenek poety) oraz duet The Webb Sisters z Wielkiej Brytanii. Nie zabrakło też wirtuoza grającego na licznych instrumentach etnicznych (jak banduria czy oud, lutnia arabska) Tym razem jest nim Javier Mas z hiszpańskiej Saragossy.
   Początek trasy to dogrywanie repertuaru, całkowity brak rutyny, pełne nieprzewidywalności. No i te słynne spontaniczne zapowiedzi dopiero testujące słuchaczy. Poetyckie, jednocześnie pełne humoru.
"Ostatnim razem stałem na scenie 15 lat temu. Miałem zaledwie 60 lat - młody marzyciel z głową pełną szalonych pomysłów...". Teraz jako doświadczony mężczyzna nawiązywał z publicznością kontakt o niespotykanej wręcz serdeczności. Żartował ze swojej słynne depresji i depresyjności swoich tekstów. W zapowiedzi do piosenki  "Ain't No Cure For Love" (Nie ma lekarstwa na miłość) Cohen powiedział, że "studiował wszystkie religie i wszystkie filozofie, ale pogoda ducha i wesołość wdzierały się w jego życie mimo wszystko". Z wdziękiem mówił o uzależnieniach. Bo co robił przez te wszystkie lata w odosobnieniu? Brał "prozac, paxil, welbutrin, ritalin" - ten ostatni zgrabnie zrymowany  z zaczepnym: And how have you been? (A jak wy się czujecie?). A kiedy "rycząca czterdziestka" z publiczności rzuca donośnie "Viagra!", Leonard uśmiecha się tylko. Każda reakcja byłaby poniżej jego klasy - tak  potwierdzenie, jak i zaprzeczenie.
Koncerty w Kanadzie były przeżyciem magicznym. Cohen jest poetą i dżentelmenem. Zespół? Mistrzowie. Swobodne skupienie, pełne oddanie, ale też szeroki margines swobody - nieustanne zmiany brzmienia muzyki, liczne partie solowe. Piosenki jedyne w swoim rodzaju. Wykonywany zestaw dał poczucie wielkiej wagi autorskiego dorobku Leonarda Cohena. Właściwie - poza "Suzanne" i "Bird On The Wire" - nie wykonywał utworów dawnych. Tych, które grywał na żywo lata temu. Jego repertuar obejmuje teraz głównie piosenki z ostatnich dwóch dekad (z albumu" I'm Your Man" nie zagrał tylko dwóch numerów). Rozpoczynał piosenką "Dance Me To The End Of Love" z albumu "Various Positions" z 1984 r.
   To właśnie z tym albumem i z tą piosenką wiąże się szał, jaki towarzyszył  występom Cohena w Polsce w 1985 r. To były pierwsze lata po stanie wojennym i pierwszy ważny artysta, który odwiedził nasz kraj po długiej izolacji. Wtedy wszystko było "polityczne" i koncerty Cohena od razu nabrały znaczącego wymiaru. On sam zupełnie nie wiedział, o co chodzi. Był zdezorientowany. Tak to później wspominał:
"Nie miałem pojęcia, że zajmuję jakieś miejsce w polskiej kulturze i początkowo zaniepokoiły mnie oczekujące tłumy i oznaki zainteresowania. I zupełnie nie byłem przygotowany na ciśnienie, pod jakim się znalazłem. Krajowy rzecznik Solidarności zwrócił się do mnie o zaproszenie Lecha Wałęsy na koncert w Warszawie. Miał on wtedy zakaz opuszczania Gdańska, poproszono mnie więc o postawienie rządu w kłopotliwej sytuacji. Nie miałem jednak okazji do przetestowania odwagi. Kilku z moich muzyków wzięło mnie na bok i powiedziało: Leonard, nie wiemy, na czym właściwie polega twoja pokręcona misja, ale my pracujemy za tygodniówkę, więc nie mów nic, co by nam utrudniło opuszczenie tego kraju. Gramy i spadamy, okay?".
   Tak też zrobili - zagrali i wyjechali. Ale zagrali w czterech miastach, zaś w stołecznej Sali Kongresowej artysta wymówił magiczne słowo "Solidarność" (oczekiwane nawet bardziej niż jego piosenki). I tak oto - nadal nie wiedząc, co czyni - awansował na "barda Solidarności"
  
Turnée o jednoznacznej nazwie "Farewell To Touring Tour" (czyli: trasa koncertowa na pożegnanie z trasami koncertowymi) trwa w najlepsze. Artysta przylatuje wkrótce do Europy, ale harmonogram jego występów do trzeciego sierpnia niestety nie obejmuje Polski. Podejmowano negocjacje z impresariatem artysty (on sam jest z nich wyłączony), ale żadne jak dotąd nie skończyły się zawarciem umowy.
   Na polu walki pozostał jeszcze jeden impresariat, który się nie poddaje. Trwają trudne negocjacje. Szefowie firmy zastrzegli sobie anonimowość - na tym etapie targów ujawnianie nazwy agencji nie byłoby wskazane. A rzeczywiście są targi. Organizatorzy turnée szybko zdali sobie sprawę, że zapotrzebowanie na występy Cohena jest w Europie ogromne. I cena rośnie. Granica miliona dolarów za wieczór (artysta występuje z 9 - osobowym zespołem) staje się ceną zaporową przy zachowaniu realnych cen biletów, czyli do 300 zł - przekroczenie tej granicy zniechęci polskich fanów (ciekawe, że ceny biletów w Kanadzie oscylują wokół 200 zł i tam wszystkim się to opłaca). Lecz targi trwają i zarezerwowane są terminy na koniec września w trzech miastach.