Gasną światła

Jerzy Jarniewicz


fot. Anjani Thomas

   Czy Cohen ma dziś jeszcze coś ważnego do powiedzenia? Po wysłuchaniu najnowszej płyty, "Dear Heather" jestem pewien, że nie grozi mu zesłanie do antykwariatu wyobraźni. "Dear Heather" jest dziełem szczególnej urody. To przepojona spokojem medytacja nad przemijaniem, o którym Cohen śpiewa nie tylko własnymi, wyjątkowo oszczędnymi słowami, ale także bardziej kunsztownym wierszem innych poetów - George'a Byrona i Kanadyjczyka Franka Scotta. To płyta o rozstaniach, wygasaniu świateł i milknięciu słów, płyta pożegnalna (kilka utworów dedykowanych jest nieżyjącym przyjaciołom artysty). Niemal każda pieśń tej wyjątkowo spójnej propozycji uderza aranżacyjną inwencją i stylistycznym zróżnicowaniem, prowadząc słuchacza od modlitewnego chorału, przez melorecytacje, echa muzyki country, melancholijne rytmy walca, po swobodnie jazzujące partie instrumentalne. Choć płytą rządzi poetyka wyciszenia i minimalizmu, dawno nie słyszeliśmy u Cohena tak bogatego instrumentarium: niewielkie, ale znaczące role odgrywają tu drumla i wibrafon, lutnia oud i akordeon, saksofon i trąbka.
   Ale najważniejszy jest głos. Cohen już wcześniej śpiewał w duecie z głosem żeńskim. Tu również jego baryton splata się harmonijnie z głosami Anjani Thomas i Sharon Robinson, wtóruje im jakby zza kadru i odpowiada cichnącym echem.
   Cohen od zawsze śpiewał z kobietami i o kobietach, teraz wydaje się jednak, że to one jemu śpiewają. W znakomitym "Because Of" kobieta nie jest już przeciwnikiem w wojnie płci, ale ostatnią piastunką zwiastującą ukojenie dla starzejącego się i dziecinniejącego zarazem artysty. W niemal sakralnym "Morning Glory" kobiece głosy intonujące Gloria! wchodzą na miejsce podwojonego głosu poety, który nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego słowa, przestaje mówić i "cały zamienia się w słuch". W piosence tytułowej sama obecność tajemniczej kobiety doprowadza do tego, że słowa rozsypują się na sylaby, a melodia ulega rozbiciu.
   "Dear Heather" nie jest po prostu kolejną płytą Cohena. To prawdziwie nowy Cohen, wyciszony, afirmatywny. Siedemdziesięciolatek, który po jedenastu nagranych płytach ciągle ma coś ważnego do powiedzenia.