Cohen
Piotr Bratkowski


fot. Alberto Manzano (Hydra 1980}

   W roku, w którym niżej podpisany urodził się, bohater niniejszego felietonu studiował historię. Należy przypuszczać (a właściwie mieć pewność), że pisał już wiersze, skoro jego późniejszy wybór wierszy (opublikowany w 1969 roku, czternaście wydań w ciągu następnych siedmiu lat) zawiera już utwory powstałe, gdy niżej podpisany miał już rok. /.../

                                                       ***

   W dziesięć lat później bohater niniejszego felietonu był już autorem pięciu książek. Zaczynał, jak się rzekło, banalnie, od wierszy. W pierwszych trzech tomach pisał - jak to młody poeta - głównie o miłości. Miłość pod jego piórem traciła charakter banalnego przeżycia, opiewanego przez tandetnych piosenkarzy wszystkich pokoleń, stawała się jednym z najbardziej dramatycznych doświadczeń dostępnych człowiekowi, doświadczeń uniwersalnych dla ludzkiego losu, zarazem zaś - tym doświadczeniem, w którym jedność egzystencji każdego człowieka, jego samotność we wszechświecie ujawniała się w całej pełni. Zresztą - miłość nie była jedynym tematem jego wierszy. Bo czyż wiersz o żydowskich kochankach, wyznających sobie miłość na gruzach swych domów, przesyłających sobie ukradkiem pocałunki przed wejściem do komory gazowej, zanim przyszedł żołnierz wyrwać jej złoty ząb, jest naprawdę wierszem o miłości? Odwoływał się do swoich lektur dawnego studenta historii, penetrował mity greckie i mozaistyczne. Pięknym erotykom i dramatycznym studiom miłości niezrealizowanej lub zdradzonej towarzyszą opisy gwałtów dokonujących się pomiędzy ludźmi i pomiędzy narodami. Jest jedynym turystą w Hawanie, wiosną 1961 roku, pisze o królowej Wiktorii i Brigitte Bardot, o chasydach i Adolfie Eichmannie. Ten ostatni wiersz pochodzi z tomu, który nazwie
Kwiaty dla Hitlera. Inny tom zadedykuje swojemu dziadkowi, rabinowi Salomonowi Klinickiemu. Oprócz wierszy pisze także powieści. Pierwsza z nich - "Favourite Game" - to książka, jaką raz w życiu pisze prawie każdy inteligentny człowiek, przymierzający się do kariery pisarskiej. Kolejna wersja "szczenięcego portretu artysty". Tyle, że znakomicie napisana. Druga powieść, "Beautiful Losers" przynosi trzydziestoletniemu pisarzowi duże uznanie krytyki. Po tym studium dramatycznych związków emocjonalnych w trójkącie męsko-damskim (dla którego kontrapunktem jest wprowadzona do powieści postać Katarzyny Tekakwitha, żyjącej w XVII wieku pierwszej świętej pochodzenia indiańskiego), ktoś z krytyków - kanadyjskich czy amerykańskich - napisał, iż "nowy Joyce mieszka w Montrealu. Nazywa się Leonard Cohen". Niezła rekomendacja dla młodego prozaika i cóż za perspektywy na przyszłość. Skądinąd Leonard Cohen niewiele czasu spędza wówczas w rodzinnym Montrealu: jest dosyć popularną postacią w Chelsea Hotel, jednym z nowojorskich centrów towarzyskich międzynarodowej bohemy artystycznej. W swoim kolejnym, czwartym już zbiorze poezji umieści m. in. wiersz zaczynający się od słów: "Suzanne takes you down / to her place near the river..."


                                                     ***

   Pod koniec czerwca 1970 roku, /.../rozkoszowałem się możliwościami technicznymi radia, /.../. W pewnym momencie zapowiedziano dwie piosenki w wykonaniu nieznanego wokalisty. Ale wokalistę zapowiedziano jakoś tak atrakcyjnie: że poeta, że awangarda, że cyganeria, że ceniona postać w kręgu hippiessowskiego undergroundu artystycznego. Podłączyłem więc "Ewę"  do magnetofonu "Tonette" i zacząłem nagrywać. Pierwsza piosenka była wspaniała. Niestety w dwóch trzecich jej trwania "tonetka" ni stąd ni zowąd zacięła się, i na tym moja sesja nagraniowa zakończyła się. Tym niemniej to, co nagrałem było tak wspaniałe, że słuchałem tego w kółko... dwóch trzecich piosenki "Bird On The Wire". Jesienią tego samego roku udało mi się - z innej audycji radiowej - nagrać sześć innych piosenek Cohena. A potem, przez przeszło trzy lata nie udało mi się poznać nikogo, kto słyszałby o takim piosenkarzu; niewielu też przyjaciół skłaniało się ku lansowanemu przeze mnie poglądowi, iż jest to piosenkarz najlepszy na świecie, /.../.

                                                    ***

  Szaleństwo zaczęło się dopiero parę lat później, bodaj w 1974 roku. Nagle okazało się, że wszyscy  k o c h a j ą  C o h e n a. Młodzi ludzie , którzy z jakichś powodów zbliżali się do siebie, którzy odkrywali wzajemnie w sobie podobieństwo poglądów na wiele różnych spraw, jakieś właśnie młodzieńcze braterstwo dusz, odkrywali zarazem, że każdy z nich z osobna, w samotności hodował swój cichy fanatyzm dla - zdawało się nikomu w Polsce nieznanego - czterdziestoparoletniego żydowsko-kanadyjskiego artysty, który mając dobrze po trzydziestce a przed sobą perspektywy na prawdziwy sukces w poważnych dziedzinach sztuki, nagle zaczął nagrywać płyty! Znajomość piosenek Cohena, umiejętność ich śpiewania z gitarą stała się poważnym atutem towarzyskim /.../. Ci z nas, którym udało się wymsknąć za granicę, nie mieli po co wracać bez płyt Cohena, które potem krążyły " wśród ludzi". Osoby znające angielski gwałtownie tłumaczyły teksty tym, którzy angielskiego nie znali, ale którzy również kochali Cohena. Pojawiło się wielu anonimowych konkurentów dla Macieja Zembatego i Jacka Kleyffa, jedynych profesjonalnych pieśniarzy, którzy piosenki Cohena z własnymi tekstami włączali do swojego repertuaru.


 
   Maciej Zembaty (2003)   
fot. Sławomir Jankowski


Jacek Kleyff 

"Ogólnopolski festiwal pieśni Leonarda Cohena", impreza, która jak słyszałem już dwukrotnie odbyła się w Krakowie, ma mimo swojej bezprecedensowości mocniejszą bazę kulturową niż parę innych festiwali piosenki.

                                                      ***

   Czy zatem Leonard Cohen to idol mojego pokolenia? Nie dałoby się chyba przeprowadzić takiej tezy. Idolami byli na pewno Beatlesi, może Rolling Stonesi i Bob Dylan, w pewnym okresie na pewno Jimi Hendrix. Ale Cohen? Jego "kult" obywał się bez wszelkich, towarzyszących idolatrii manifestacji zewnętrznych. Nie było toreb ani plakatów z podobiznami Cohena, nie było fryzury a la Cohen, ba, chyba nawet nie było naśladowców.. Było co innego: skrzętne kolekcjonowanie nagrań, książek, wspólne śpiewanie w niewielkich grupach towarzyskich. Nie było w tym wszystkim zbiorowości i masowości. Bo też i kult ów kwitł w grupach, które od masowości uciekały. Wyobrażaliśmy sobie, że nasze przyszłe życie będzie związane ze sztuką. Jednocześnie zaś byliśmy pierwszym pokoleniem w tak dużym stopniu wychowanym na rocku i quasi-rocku (bo ostatecznie trudno Cohena uznać za twórcę sensu stricte rockowego); pierwszym pokoleniem, dla którego piosenka nie była li tylko rozrywką, lecz poważnym elementem edukacji kulturowej. W tym sensie twórczość i biografia poety z Montrealu ucieleśniały sobą pewien mit generacyjny, marzenie pokoleniowe. Z jednej bowiem strony dla nas, "młodych piszących", fenomen Cohena był symbolem zwycięskiej walki artysty o rząd dusz; w tym sensie Cohen był przede wszystkim pisarzem, poetą, który zwyciężył kulturę masową jej własną bronią, a więc używając jej właściwej formy, nasycił ją treściami z zakresu kultury wysokiej, docierając w ten sposób do ludzi, egzystujących z dala od problemów tej ostatniej. Zaś z drugiej strony, Cohen stanowił dla nas exemplum triumfu "naszej"  muzyki: dowód na to, iż nie była ona tępą łupaniną, lecz medium pojemnym dla bardzo subtelnych i bardzo ważnych zarazem treści. Sukces Cohena ucieleśniał zatem dla nas mit prawdziwego sukcesu artysty. Jako "młodzi piszący"  byliśmy bardzo wrażliwi, gdy któryś z przyjaciół odkrywał w naszych wierszach wpływy i wtórności; ale uwagę typu w twoim wierszu jest taki cohenowski nastrój przyjmowaliśmy jako komplement.

***

   I jest to trudne do wykazania, do pokazania czarno na białym, ale jest to faktem niezbitym: Leonard Cohen, ów pisarz, którego żadna książka nie ukazała się po polsku, którego pieśni z rzadka były prezentowane w radio (głównie w audycjach Macieja Zembatego) wywarł - już dziś - kolosalny wpływ na współczesną kulturę polską. W najpoważniejszym sensie tego słowa. Pokolenie, wychowane na Cohenie przekroczyło trzydziestkę, opublikowało dobre kilkadziesiąt książek. A przecież Cohena - trzeba to koniecznie zaznaczyć - słuchali także nieco starsi, dla których właśnie Cohen - skądinąd naszych rodziców a nie nasz rówieśnik - był jednym z kluczy otwierających międzypokoleniowe bramy. Gdyby tylko wymienić twórców, w których reminiscencje cohenowskie są zupełnie oczywiste, to bez żadnych studiów źródłowych nasuwają mi się nazwiska Edwarda Stachury (który skądinąd próbował, z jakże innym skutkiem, pójść podobną jak Cohen drogą) i Jana Kelusa, Stanisława Stabry i Katarzyny Boruń, Jacka Kleyffa i Antoniego Pawlaka. I zapewne jeszcze wielu innych. Sam opublikowałem trzy wiersze, odwołujące się do postaci Cohena właśnie w taki najbardziej oczywisty sposób; poprzez parafrazę tytułu, motto, nawiązanie w tekście. Zaś, gdyby analizę poezji mojego pokolenia pod kątem mniej oczywistych długów cohenowskich pociągnąć głębiej...

***

   Miesiąc temu wziąłem do ręki opublikowany przez Wydawnictwo Literackie tom wierszy Allena Ginsberga. Wczoraj usłyszałem w radio informację o rychłym przyjeździe Leonarda Cohena do Polski na kilka koncertów. Cohen już raz próbował koncertować w naszym kraju. W 1981 roku, ale nie otrzymał wizy. Gdyby tym razem przyjechał naprawdę, znaczyłoby to, że dwa wielkie mity i marzenia artystyczne mojego pokolenia: mit wierszy Ginsberga, krążących w aurze skandalu w amatorskich przekładach i mit koncertu Cohena zostałyby nagle zrealizowane. Myśli się zwykle, z konieczną przesadą: być może, gdyby to przydarzyło się nam dziesięć lat wcześniej, nasze życie wyglądałoby nieco inaczej, trochę lepiej. Myśli się, ze wszystko przychodzi za wcześnie lub za późno. Myśli się też, że w naszych warunkach społecznych to jedna z oznak starzenia się generacji; że wreszcie okazuje się ona zdolna do realizacji swych młodzieńczych marzeń.