W roku, w którym
niżej podpisany urodził się, bohater niniejszego felietonu studiował historię.
Należy przypuszczać (a właściwie mieć pewność), że pisał już wiersze, skoro jego
późniejszy wybór wierszy (opublikowany w 1969 roku, czternaście wydań w ciągu
następnych siedmiu lat) zawiera już utwory powstałe, gdy niżej podpisany miał
już rok. /.../
***
W dziesięć lat później bohater niniejszego felietonu był już
autorem pięciu książek. Zaczynał, jak się rzekło, banalnie, od wierszy. W
pierwszych trzech tomach pisał - jak to młody poeta - głównie o miłości. Miłość
pod jego piórem traciła charakter banalnego przeżycia, opiewanego przez
tandetnych piosenkarzy wszystkich pokoleń, stawała się jednym z najbardziej
dramatycznych doświadczeń dostępnych człowiekowi, doświadczeń uniwersalnych dla
ludzkiego losu, zarazem zaś - tym doświadczeniem, w którym jedność egzystencji
każdego człowieka, jego samotność we wszechświecie ujawniała się w całej pełni.
Zresztą - miłość nie była jedynym tematem jego wierszy. Bo czyż wiersz o
żydowskich kochankach, wyznających sobie miłość na gruzach swych domów,
przesyłających sobie ukradkiem pocałunki przed wejściem do komory gazowej, zanim
przyszedł żołnierz wyrwać jej złoty ząb, jest naprawdę wierszem o miłości?
Odwoływał się do swoich lektur dawnego studenta historii, penetrował mity
greckie i mozaistyczne. Pięknym erotykom i dramatycznym studiom miłości
niezrealizowanej lub zdradzonej towarzyszą opisy gwałtów dokonujących się
pomiędzy ludźmi i pomiędzy narodami. Jest jedynym turystą w Hawanie, wiosną 1961
roku, pisze o królowej Wiktorii i Brigitte Bardot, o chasydach i Adolfie
Eichmannie. Ten ostatni wiersz pochodzi z tomu, który nazwie
Kwiaty dla Hitlera.
Inny tom zadedykuje swojemu dziadkowi, rabinowi Salomonowi Klinickiemu. Oprócz
wierszy pisze także powieści. Pierwsza z nich - "Favourite Game" -
to książka, jaką raz w życiu pisze prawie każdy inteligentny człowiek,
przymierzający się do kariery pisarskiej. Kolejna wersja "szczenięcego portretu
artysty". Tyle, że znakomicie napisana. Druga powieść, "Beautiful Losers"
przynosi trzydziestoletniemu pisarzowi duże uznanie krytyki. Po tym studium
dramatycznych związków emocjonalnych w trójkącie męsko-damskim (dla którego
kontrapunktem jest wprowadzona do powieści postać Katarzyny Tekakwitha, żyjącej
w XVII wieku pierwszej świętej pochodzenia indiańskiego), ktoś z krytyków -
kanadyjskich czy amerykańskich - napisał, iż "nowy Joyce mieszka w
Montrealu. Nazywa się Leonard Cohen".
Niezła rekomendacja dla młodego prozaika i cóż za perspektywy na przyszłość.
Skądinąd Leonard Cohen niewiele czasu spędza wówczas w rodzinnym Montrealu: jest
dosyć popularną postacią w Chelsea Hotel, jednym z nowojorskich centrów
towarzyskich międzynarodowej bohemy artystycznej. W swoim kolejnym, czwartym już
zbiorze poezji umieści m. in. wiersz zaczynający się od słów: "Suzanne takes you down
/ to her place near the river..."
***
Pod koniec czerwca 1970 roku, /.../rozkoszowałem
się możliwościami technicznymi radia, /.../. W pewnym momencie
zapowiedziano dwie piosenki w wykonaniu nieznanego wokalisty. Ale wokalistę
zapowiedziano jakoś tak atrakcyjnie: że poeta, że awangarda, że cyganeria, że
ceniona postać w kręgu hippiessowskiego undergroundu artystycznego. Podłączyłem
więc "Ewę" do magnetofonu "Tonette" i zacząłem nagrywać. Pierwsza piosenka
była wspaniała. Niestety w dwóch trzecich jej trwania "tonetka" ni stąd ni zowąd
zacięła się, i na tym moja sesja nagraniowa zakończyła się. Tym niemniej to, co
nagrałem było tak wspaniałe, że słuchałem tego w kółko... dwóch trzecich
piosenki "Bird On The Wire".
Jesienią tego samego roku udało mi się - z innej audycji radiowej - nagrać
sześć innych piosenek Cohena. A potem, przez przeszło trzy lata nie udało mi
się poznać nikogo, kto słyszałby o takim piosenkarzu; niewielu też przyjaciół
skłaniało się ku lansowanemu przeze mnie poglądowi, iż jest to piosenkarz
najlepszy na świecie, /.../.
***
Szaleństwo zaczęło
się dopiero parę lat później, bodaj w 1974 roku. Nagle okazało się, że
wszyscy k o c h a j ą C o h e n a. Młodzi ludzie , którzy z jakichś powodów
zbliżali się do siebie, którzy odkrywali wzajemnie w sobie podobieństwo poglądów
na wiele różnych spraw, jakieś właśnie młodzieńcze braterstwo dusz,
odkrywali zarazem, że każdy z nich z osobna, w samotności hodował swój
cichy fanatyzm dla - zdawało się nikomu w Polsce nieznanego - czterdziestoparoletniego
żydowsko-kanadyjskiego artysty, który mając dobrze po trzydziestce a przed
sobą perspektywy na prawdziwy sukces w poważnych dziedzinach sztuki, nagle
zaczął nagrywać płyty! Znajomość piosenek Cohena, umiejętność ich śpiewania
z gitarą stała się poważnym atutem towarzyskim /.../. Ci z nas, którym
udało się wymsknąć za granicę, nie mieli po co wracać bez płyt Cohena, które
potem krążyły " wśród ludzi". Osoby znające angielski gwałtownie
tłumaczyły teksty tym, którzy angielskiego nie znali, ale którzy również
kochali Cohena. Pojawiło się wielu anonimowych konkurentów dla Macieja
Zembatego i Jacka Kleyffa, jedynych profesjonalnych pieśniarzy, którzy
piosenki Cohena z własnymi tekstami włączali do swojego repertuaru.
Maciej Zembaty
(2003)
fot. Sławomir Jankowski |
Jacek Kleyff |
"Ogólnopolski
festiwal pieśni Leonarda Cohena", impreza, która jak słyszałem już
dwukrotnie odbyła się w Krakowie, ma mimo swojej bezprecedensowości mocniejszą
bazę kulturową niż parę innych festiwali piosenki.
***
Czy zatem Leonard Cohen to idol mojego pokolenia? Nie dałoby się
chyba przeprowadzić takiej tezy. Idolami byli na pewno Beatlesi, może Rolling
Stonesi i Bob Dylan, w pewnym okresie na pewno Jimi Hendrix. Ale Cohen? Jego
"kult" obywał się bez wszelkich, towarzyszących idolatrii
manifestacji zewnętrznych. Nie było toreb ani plakatów z podobiznami Cohena,
nie było fryzury a la Cohen, ba, chyba nawet nie było naśladowców.. Było co
innego: skrzętne kolekcjonowanie nagrań, książek, wspólne śpiewanie w
niewielkich grupach towarzyskich. Nie było w tym wszystkim zbiorowości i
masowości. Bo też i kult ów kwitł w grupach, które od masowości uciekały.
Wyobrażaliśmy sobie, że nasze przyszłe życie będzie związane ze sztuką.
Jednocześnie zaś byliśmy pierwszym pokoleniem w tak dużym stopniu wychowanym
na rocku i quasi-rocku (bo ostatecznie trudno Cohena uznać za twórcę sensu
stricte rockowego); pierwszym pokoleniem, dla którego piosenka nie była li
tylko rozrywką, lecz poważnym elementem edukacji kulturowej. W tym sensie twórczość
i biografia poety z Montrealu ucieleśniały sobą pewien mit generacyjny,
marzenie pokoleniowe. Z jednej bowiem strony dla nas, "młodych piszących",
fenomen Cohena był symbolem zwycięskiej walki artysty o rząd dusz; w tym
sensie Cohen był przede wszystkim pisarzem, poetą, który zwyciężył kulturę
masową jej własną bronią, a więc używając jej właściwej formy, nasycił
ją treściami z zakresu kultury wysokiej, docierając w ten sposób do ludzi,
egzystujących z dala od problemów tej ostatniej. Zaś z drugiej strony, Cohen
stanowił dla nas exemplum triumfu "naszej" muzyki: dowód na
to, iż nie była ona tępą łupaniną, lecz medium pojemnym dla bardzo
subtelnych i bardzo ważnych zarazem treści. Sukces Cohena ucieleśniał zatem
dla nas mit prawdziwego sukcesu artysty. Jako "młodzi piszący"
byliśmy bardzo wrażliwi, gdy któryś z przyjaciół odkrywał w naszych
wierszach wpływy i wtórności; ale uwagę typu w twoim wierszu jest taki
cohenowski nastrój przyjmowaliśmy jako komplement.
***
I jest to trudne do
wykazania, do pokazania czarno na białym, ale jest to faktem niezbitym: Leonard
Cohen, ów pisarz, którego żadna książka nie ukazała się po polsku, którego
pieśni z rzadka były prezentowane w radio (głównie w audycjach Macieja
Zembatego) wywarł - już dziś - kolosalny wpływ na współczesną kulturę
polską. W najpoważniejszym sensie tego słowa. Pokolenie, wychowane na Cohenie
przekroczyło trzydziestkę, opublikowało dobre kilkadziesiąt książek. A
przecież Cohena - trzeba to koniecznie zaznaczyć - słuchali także nieco
starsi, dla których właśnie Cohen - skądinąd naszych rodziców a nie nasz rówieśnik
- był jednym z kluczy otwierających międzypokoleniowe bramy. Gdyby tylko
wymienić twórców, w których reminiscencje cohenowskie są zupełnie
oczywiste, to bez żadnych studiów źródłowych nasuwają mi się nazwiska
Edwarda Stachury (który skądinąd próbował, z jakże innym skutkiem, pójść
podobną jak Cohen drogą) i Jana Kelusa, Stanisława Stabry i Katarzyny Boruń,
Jacka Kleyffa i Antoniego Pawlaka. I zapewne jeszcze wielu innych. Sam
opublikowałem trzy wiersze, odwołujące się do postaci Cohena właśnie w
taki najbardziej oczywisty sposób; poprzez parafrazę tytułu, motto, nawiązanie
w tekście. Zaś, gdyby analizę poezji mojego pokolenia pod kątem mniej
oczywistych długów cohenowskich pociągnąć głębiej...
***
Miesiąc temu
wziąłem do ręki opublikowany przez Wydawnictwo Literackie tom wierszy Allena
Ginsberga. Wczoraj usłyszałem w radio informację o rychłym przyjeździe
Leonarda Cohena do Polski na kilka koncertów. Cohen już raz próbował
koncertować w naszym kraju. W 1981 roku, ale nie otrzymał wizy. Gdyby tym
razem przyjechał naprawdę, znaczyłoby to, że dwa wielkie mity i marzenia
artystyczne mojego pokolenia: mit wierszy Ginsberga, krążących w aurze
skandalu w amatorskich przekładach i mit koncertu Cohena zostałyby nagle
zrealizowane. Myśli się zwykle, z konieczną przesadą: być może, gdyby to
przydarzyło się nam dziesięć lat wcześniej, nasze życie wyglądałoby
nieco inaczej, trochę lepiej. Myśli się, ze wszystko przychodzi za wcześnie
lub za późno. Myśli się też, że w naszych warunkach społecznych to jedna
z oznak starzenia się generacji; że wreszcie okazuje się ona zdolna do
realizacji swych młodzieńczych marzeń.
|