Cohen by Zembaty
Janusz Drzewucki

  O popularności Leonarda Cohena w Polsce pisać nie ma specjalnie sensu, gdyż jest to popularność niezwykła, o czym ogólnie wszem i wobec wiadomo, a ewentualna odpowiedź na pytanie "Dlaczego Cohen cieszy się u nas tak wielkim mirem?" - musi być najzwyczajniej powierzchowna, taka sama bowiem, jak na pytanie o powody popularności "The Beatles" czy "Czterech pór roku" Vivaldiego. 


Wydawnictwo Literackie  Kraków - Wrocław 1984
Grafika na okładce - Paweł Vogler

Natomiast interesujące musi się wydawać to, że Cohenowi swoją uwagę poświęcają nie tylko młodzieżowi melomani i studenci, ale także... poeci. Jeden z twórców nowofalowych, Stanisław Stabro, swój ostatni zbiór wierszy zatytułował "Dzieci Leonarda Cohena", a młody krakowski poeta Wojciech Pazdur (co się teraz z tobą, Wojtku, dzieje?) autorowi "Partyzanta" poświęcił jeden z utworów. Oczywiście przykłady można byłoby mnożyć. Wybrałem najciekawsze.
   Polski obraz Cohena jest niezwykle jednostronny, gdyż jest to wizerunek Cohena - piosenkarza (czy jak kto woli - pieśniarza). Tak został zaprezentowany polskiej publiczności dziesięć lat temu przez miesięcznik "Jazz" (1976, nr 7-8, nr 12), który wówczas wychodził pod redakcją Józefa Balceraka (uwaga ta powinna być ważna również dla tych, którzy czytują obecną mutację tamtego pisma - "Magazyn Muzyczny Jazz"). Portretów Cohen-poeta, Cohen-prozaik nie da się u nas zrekonstruować dopóty, dopóki nie przetłumaczy się i nie wyda jego wierszy z tomów m. in. "Let Us Compare Mithologies", "Flowers for Hitler" czy "Parasites of Heaven", dopóki nie znajdą się w rękach  polskiego czytelnika jego powieści: "The Favourite Game", "Beautiful Losers". Dotychczasowe publikacje wierszy Leonarda Cohena w "Nowym Wyrazie" w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, w "Literaturze Na Świecie" (1978, nr 12) i ostatnio w "Literaturze"  (1986, nr 4), przeważnie w tłumaczeniach Macieja Karpińskiego, ale także Macieja Zembatego - który jednak bardziej lubi przekładać piosenki mistrza - są przysłowiową kroplą w morzu i jedynie zaostrzyły apetyty.
   Po wtóre niedoskonałość polskiego Cohena tkwi w wyłącznej fascynacji jego piosenkami. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, jako ze poezja meliczna była znana już starożytnym Grekom, ale nasza rodzima recepcja odnosi się zasadniczo do... melodii, nie zaś słów. O tym niech świadczy dość rozpowszechniona praktyka drukowania "Zuzanny" i "Słynnego niebieskiego prochowca" w harcerskich i studenckich śpiewniczkach bez podania nazwiska autora - czyli anonimowo. Z jednej strony możemy więc mówić o rajdowo - turystycznej proweniencji popularności Cohena w Polsce, z drugiej - o jej rodowodzie niemal rockowym. Bo czyż dla przeciętnego odbiorcy Cohena nie jest on gwiazdą rocka? Przecież o fascynacji Cohenem  zadecydowała nade wszystko wspaniała muzyka jego pieśni, a nie ich teksty. I tu dygresja: gdyby rodzimi zwolennicy heavy metalu i punk rocka wiedzieli, o czym śpiewają ich idole, prawdopodobnie przestaliby ich słuchać. I chociaż twórczość estradowa Leonarda Cohena podlega żelaznym regułom pop music, warto pamiętać, o przepaści, jaka dzieli od niego wiele sezonowych gwiazd i gwiazdeczek mocnego uderzenia. To zestawienie nie jest przypadkowe, gdyż - co nie jest żadną tajemnicą - Cohen występował w wielu głośnych rockowych festiwalach, o czym warto pamiętać. I na koniec tego akapitu ciekawostka: w wydawanej właśnie "Encyklopedii muzyki" (PWN) znalazło się hasło "Cohen", ale już dla "Beatlesów" miejsca nie starczyło. Czy nie jest to dowód wzrastającego prestiżu?
   Malkontentów może niepokoić fakt, że "Cohen w Polsce" został zmonopolizowany przez Maciejów: Karpińskiego i Zembatego, którzy od lat tłumaczą, drukują, zabiegają, ba ! oceniają i nagradzają "cohenomanów" na krakowskim festiwalu pieśni montrealskiego barda.
   Spółka Karpiński - Zembaty wypracowała wręcz kanony translatorskie Cohena, których pod presją anatemy, przekraczać innym adeptom przekładu nie wolno. Ale przecież trudno się temu dziwić, gdyż, oprócz drobnych przekładów Jacka Kleyffa, Marka Binieckiego czy Romana Czarnego (publikował je w ubiegłym roku "Student"), namnożyło się całe mnóstwo tłumaczeń domorosłych translatorów, spośród których szczyt niedołęstwa osiągnął w swych próbach początkujący poeta D. Lebioda (por. "Fakty" 1985, nr 32). Natomiast rzeczywiście ów monopol jest niebezpieczny i irytujący, jeśli chodzi o przekazywanie informacji o Cohenie. W wydanej przez księży michaelitów broszurce o Cohenie i z Cohenem od spółki Maciejów dowiadujemy się, że artysta dużo pali (marlboro), nie pije alkoholu, ale wodę mineralną i je zupy. Dowiadujemy się nawet, o czym myślał podczas koncertów w Polsce. Trochę to wszystko wprawiać może w zakłopotanie, ale jest to prawdopodobnie cena, jaką płaci się za wytrwałą popularyzację.
   Prawdziwą atrakcją dla miłośników talentu autora "Chelsea Hotel" okazały się płyty, które są chyba jeszcze do nabycia w księgarniach: "Alleluja" (Pronit - Musicorama M-0022) oraz dwupłytowy album "Cohen" (Poljazz K-PSJ-001-2). Na okładkach obydwu longplayów widnieje napis wiele wyjaśniający - "Ballady Leonarda Cohena śpiewa Maciej Zembaty". Sądzę, że nikogo nie zrazi drąca się w rękach okładka podwójnego albumu (tłoczonego na... Kubie !), naganna redakcja okładek: druk tekstów piosenek nie po kolei, do góry nogami, ani - tym bardziej - błędy ortograficzne w pisowni słów "runął" i "mężczyzna" - w balladach "Prawo" i "Diamenty w kopalni".
   Na trzech krążkach 27 piosenek, prawie dwie godziny muzyki, teksty piosenek wydrukowane na okładkach, no no...
   Wątpliwości, jakie pojawiają się w trakcie kontemplacji Cohenowo - Zembatowej produkcji, dotyczą przede wszystkim spraw natury ogólnej, a więc - interpretacji jako takiej. Pytanie: czy ktoś grający na nowo utwór Cohena, ale także dajmy na to Dylana, "Beatlesów" itp., tworzy nowe jakości interpretacyjne, czy nie?
Otóż w muzycznej kulturze masowej dzieło jest tak bardzo związane ze swym twórcą, który jest przecież, na ogół, pierwszym wykonawcą, że stworzona przezeń forma wykonawcza staje się autentycznie konwencją posiadającą znamiona dogmatu. Z tego wynika, że oryginał pozostaje ideałem, a odtwórca (czyli w tym przypadku Zembaty) winien dążyć do osiągnięcia oryginału - ideału - czyli powinien być imitatorem. Oczywiście stoi to w jaskrawej sprzeczności z twórczymi i artystycznymi ambicjami i aspiracjami Zembatego, który, rzecz jasna, chciałby (i ma do tego prawo) zaprezentować własną interpretację Cohena, zakładając - jak najbardziej słusznie - że interpretacja autorska jest tylko jedną z możliwych.
   Ciekawe, ze choć Krzysztof Penderecki dyryguje swoimi koncertami skrzypcowymi i wiolonczelowych, nikt jego kompozytorskich wykonań nie traktuje dogmatycznie i wręcz zachęca się innych do interpretacji. Tutaj pozwalam sobie na następną dyskusję, która warunkuje przekonanie o słabości wtórnych wykonań piosenek Cohena czy nieśmiertelnych "Beatlesów" . Proszę sobie przypomnieć, że na ostatnim Konkursie Chopinowskim, w 1980 roku, niemal zdyskwalifikowano Jugosłowianina Pogorelica za interpretowanie utworów Chopina niezgodnie z duchem, konwencjami, ideałami etc. Ale czy ktokolwiek z jurorów słyszał na własne uszy grającego Fryderyka? Jest oczywiste, że nie !   Dlatego gadanie o zwyczaju, duchu i konwencji musi się wydawać mocno podejrzane. Ideał, jakiemu hołdowali jurorzy, nie musi mieć specjalnego związku autorską interpretacją sprzed półtora wieku.
   Na interpretację Zembatego należy przystać, choć od razu trzeba zaznaczyć, że nie odbiega ona tak daleko od oryginału. Problem natomiast w czym innym. To co w wykonaniu Cohena było naturalne, oczywiste i właśnie oryginalne, powtórzone przez Zembatego drażni nienaturalnością, sztucznością. Gdy we "Wspomnieniach" Zembaty stwarzając iluzję estradowego luzu, odzywa się do towarzyszącemu mu Johna Portera: "John sing", a ten odpowiada przedziwnym "siu-ła-ła", czuję się zdumiony, by nie powiedzieć zdegustowany, natomiast gdy po następnej zwrotce Zembaty poprosi: John don't sing. John solo" nie wiem już gdzie oczy podziać i uszy schować. Gdy w finale "Jedno z nas nie może się mylić" słyszę pijacki chórek, to w oryginale Cohena wiem, ze to pijacki chórek, natomiast na płycie Zembatego ów chórek wydaje się nieautentyczny, jest ... parodią tamtego. Dlatego w pewnym momencie nie wiem czy to jeszcze Zembaty z Porterem, czy może już Bukała z Schubertem na czele "Wałów Jagiellońskich".
   Siła ballad Cohena tkwi, jak się rzekło, w autorskim wykonaniu (także). Fascynujący, głęboki i dźwięczny głos poety sprawia, że chcemy go słuchać jeszcze i jeszcze. Dla odmiany głos Zembatego mistrzowi nie dorównuje. Bod względem wokalnym jest słabo ustawiony, głęboki, matowy.
   Panu Maciejowi przydarzają się dykcyjne wpadki i jakby kłopoty ze zgryzem (gwizdy w spółgłoskach świszczących ponad przyjętą normę; ale może to wina złego nagrania?) Zamiast śpiewać np. "Kto w płomieniach", Zembaty recytuje. "Zuzanna" i "Prochowiec" nie są tak płynne, jak oryginały, ale poszarpane rytmicznie, o przesadnie zarysowanych klauzulach. "Ptak na drucie" w polskim wykonaniu okazał się, nie wiedzieć czemu, bluesem. W "Czy to jest to, czego chciałaś" Zembaty niepotrzebnie forsuje głos, nie śpiewa, ale krzyczy. "Partyzant" dla odmiany został pozbawiony, tak przecie dlań charakterystycznego, patosu. Kompletnym  nieporozumieniem wydają się rockowe zaśpiewy Portera (kłania się "Porter Band", a jego wokaliza w "Nauczycielach" do złudzenia przypomina popis Niemena z "Romancy cherubina" Wandy Warskiej, jest irytującym pudłem.
   W balladach Cohena intryguje wyrafinowana monotonia, niestety w wykonaniu Zembatego nie ma w niej nic z wyrafinowania. Niektóre utwory nużą, czemu trudno się dziwić, skoro w interpretacji Zembatego utwory "Zuzanna", "Siostry miłosierdzia" czy "Nauczyciele" są dłuższe od oryginałów o ponad minutę; "Niebieski prochowiec" rozciągną się z pięciu minut aż do siedmiu, natomiast "Kto w płomieniach" u Zembatego trwa, bagatela, dwa razy dłużej niż u Cohena.
   Swoją drogą ciekawe, ze wszystkie krytyczne uwagi i wątpliwości wyżej wyłuszczone dotyczą utworów z albumu "Cohen". Longplay "Alleluja" wydaje się propozycją ciekawszą i dojrzalszą. Zaczyna się od tego, ze płyta mniej trzeszczy, a kończy na niepowtarzalnych doznaniach muzycznych. O ile akompaniament w "Cohenie" tworzą tylko dwie gitary, to w "Alleluja" mamy rozbudowane instrumentarium, ciekawe aranże, żeński chórek, co rekompensuje głosowe niedostatki solisty. W utworach "Tańcz mnie po miłości kres", "Prawo", "Jeśli wola twa" Zembaty osiągnął ideał, ten swój własny, osobisty ideał. i za to mu się należą brawa.
   Nie chciałbym budować tu deprecjonującej opinii, chodzi mi tylko o to, aby starania Macieja Zembatego docenić i ocenić właściwie, co bez uwag krytycznych chyba nigdy nie jest możliwe. Krytyka zawsze powinna służyć sprawie. Samym przekładom nie wiele da się zarzucić. Zembaty z Karpińskim tak tłumaczą Cohena, że nie tracą nic z oryginału, a przekład daje się wyśpiewać. To nie jest mało. Wykłócanie się o słówka, przełożone tak czy inaczej, nie byłoby w tym miejscu zbyt mądre. Powiem tylko, że " Kto w płomieniach" (myślę o tekście, nie o wykonaniu) wydaje się tłumaczeniem kongenialnym, nie do przebicia.
   Maciej Zembaty jest niewątpliwie dobrym popularyzatorem Leonarda Cohena. Dzielnie sekunduje mu Maciej Karpiński, którego rola nie jest w tym dziele poślednia. Przydałoby się teraz jeszcze porządne omówienia problematyki twórczości poetyckiej autora "Kwiatów dla Hitlera", gdyż jeden szkic Jerzego A. Rzewuckiego - "Trzy światy Leonarda Cohena" ("Jazz" 1978, nr 8) - tematycznej rozpiętości tej poezji nie wyczerpuje. Czas przejść od mniej lub bardziej tajemniczych, a przecież ogólnikowych, konstatacji do czegoś, co nazywamy analizą.
   Trud popularyzatorski Zembatego i Karpińskiego jest o tyle heroiczny, że Cohen popularyzowany wcale nie jest upowszechniony. Wydaje się, że w polityce kulturalnej, często zapomina się o rozróżnieniu tych dwu pojęć i działań. Zamiast trzech krążków Zembatego przydałby się bardziej jeden oryginalny, z Cohenem we własnej osobie, ale pewnie na to pieniędzy, jak zwykle, nie starczyło. Tym bardziej należy podziękować za trud dwóch sympatycznych Maćków.
                                                                                                                                                           Sincerely
                                                                                                                                                         Janusz Drzewucki


P.S. Na okładkach obydwu albumów znajdziemy nazwisko Wojtka Łyżwy (manager), zmarłego nie tak przecież dawno. Od nas samych zależy, czy to nazwisko nie pokryje się kurzem zapomnienia.