Natomiast
interesujące musi się wydawać to, że Cohenowi swoją uwagę poświęcają nie tylko
młodzieżowi melomani i studenci, ale także... poeci. Jeden z twórców
nowofalowych, Stanisław Stabro, swój ostatni zbiór wierszy zatytułował "Dzieci
Leonarda Cohena", a młody krakowski poeta Wojciech Pazdur (co się teraz z tobą,
Wojtku, dzieje?) autorowi "Partyzanta" poświęcił jeden z utworów. Oczywiście
przykłady można byłoby mnożyć. Wybrałem najciekawsze.
Polski obraz Cohena jest niezwykle jednostronny, gdyż jest to
wizerunek Cohena - piosenkarza (czy jak kto woli - pieśniarza). Tak został
zaprezentowany polskiej publiczności dziesięć lat temu przez miesięcznik "Jazz"
(1976, nr 7-8, nr 12), który wówczas wychodził pod redakcją Józefa
Balceraka (uwaga ta powinna być ważna również dla tych, którzy czytują obecną
mutację tamtego pisma - "Magazyn Muzyczny Jazz"). Portretów Cohen-poeta,
Cohen-prozaik nie da się u nas zrekonstruować dopóty, dopóki nie przetłumaczy
się i nie wyda jego wierszy z tomów m. in. "Let Us Compare Mithologies", "Flowers
for Hitler" czy "Parasites of Heaven", dopóki nie znajdą się w rękach
polskiego czytelnika jego powieści: "The Favourite Game", "Beautiful Losers".
Dotychczasowe publikacje wierszy Leonarda Cohena w "Nowym Wyrazie" w drugiej
połowie lat siedemdziesiątych, w "Literaturze Na Świecie" (1978, nr 12) i
ostatnio w "Literaturze" (1986, nr 4), przeważnie w tłumaczeniach Macieja
Karpińskiego, ale także Macieja Zembatego - który jednak bardziej lubi
przekładać piosenki mistrza - są przysłowiową kroplą w morzu i jedynie
zaostrzyły apetyty.
Po wtóre niedoskonałość polskiego Cohena tkwi w wyłącznej
fascynacji jego piosenkami. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, jako ze poezja
meliczna była znana już starożytnym Grekom, ale nasza rodzima recepcja odnosi
się zasadniczo do... melodii, nie zaś słów. O tym niech świadczy dość
rozpowszechniona praktyka drukowania "Zuzanny" i "Słynnego niebieskiego
prochowca" w harcerskich i studenckich śpiewniczkach bez podania nazwiska autora
- czyli anonimowo. Z jednej strony możemy więc mówić o rajdowo - turystycznej
proweniencji popularności Cohena w Polsce, z drugiej - o jej rodowodzie niemal
rockowym. Bo czyż dla przeciętnego odbiorcy Cohena nie jest on gwiazdą rocka?
Przecież o fascynacji Cohenem zadecydowała nade wszystko wspaniała muzyka
jego pieśni, a nie ich teksty. I tu dygresja: gdyby rodzimi zwolennicy heavy
metalu i punk rocka wiedzieli, o czym śpiewają ich idole, prawdopodobnie
przestaliby ich słuchać. I chociaż twórczość estradowa Leonarda Cohena podlega
żelaznym regułom pop music, warto pamiętać, o przepaści, jaka dzieli od niego
wiele sezonowych gwiazd i gwiazdeczek mocnego uderzenia. To zestawienie nie jest
przypadkowe, gdyż - co nie jest żadną tajemnicą - Cohen występował w wielu
głośnych rockowych festiwalach, o czym warto pamiętać. I na koniec tego akapitu
ciekawostka: w wydawanej właśnie "Encyklopedii muzyki" (PWN) znalazło się hasło
"Cohen", ale już dla "Beatlesów" miejsca nie starczyło. Czy nie jest to dowód
wzrastającego prestiżu?
Malkontentów może niepokoić fakt, że "Cohen w Polsce" został
zmonopolizowany przez Maciejów: Karpińskiego i Zembatego, którzy od lat
tłumaczą, drukują, zabiegają, ba ! oceniają i nagradzają "cohenomanów" na
krakowskim festiwalu pieśni montrealskiego barda.
Spółka Karpiński - Zembaty wypracowała wręcz kanony translatorskie
Cohena, których pod presją anatemy, przekraczać innym adeptom przekładu nie
wolno. Ale przecież trudno się temu dziwić, gdyż, oprócz drobnych przekładów
Jacka Kleyffa, Marka Binieckiego czy Romana Czarnego (publikował je w ubiegłym
roku "Student"), namnożyło się całe mnóstwo tłumaczeń domorosłych translatorów,
spośród których szczyt niedołęstwa osiągnął w swych próbach początkujący poeta
D. Lebioda (por. "Fakty" 1985, nr 32). Natomiast rzeczywiście ów monopol jest
niebezpieczny i irytujący, jeśli chodzi o przekazywanie informacji o Cohenie. W
wydanej przez księży michaelitów broszurce o Cohenie i z Cohenem od spółki
Maciejów dowiadujemy się, że artysta dużo pali (marlboro), nie pije alkoholu,
ale wodę mineralną i je zupy. Dowiadujemy się nawet, o czym myślał podczas
koncertów w Polsce. Trochę to wszystko wprawiać może w zakłopotanie, ale jest to
prawdopodobnie cena, jaką płaci się za wytrwałą popularyzację.
Prawdziwą atrakcją dla miłośników talentu autora "Chelsea Hotel"
okazały się płyty, które są chyba jeszcze do nabycia w księgarniach: "Alleluja"
(Pronit - Musicorama M-0022) oraz dwupłytowy album "Cohen" (Poljazz
K-PSJ-001-2). Na okładkach obydwu longplayów widnieje napis wiele wyjaśniający -
"Ballady Leonarda Cohena śpiewa Maciej Zembaty". Sądzę, że nikogo nie zrazi
drąca się w rękach okładka podwójnego albumu (tłoczonego na... Kubie !), naganna
redakcja okładek: druk tekstów piosenek nie po kolei, do góry nogami, ani - tym
bardziej - błędy ortograficzne w pisowni słów "runął" i "mężczyzna" - w
balladach "Prawo" i "Diamenty w kopalni".
Na trzech krążkach 27 piosenek, prawie dwie godziny muzyki, teksty
piosenek wydrukowane na okładkach, no no...
Wątpliwości, jakie pojawiają się w trakcie kontemplacji Cohenowo -
Zembatowej produkcji, dotyczą przede wszystkim spraw natury ogólnej, a więc -
interpretacji jako takiej. Pytanie: czy ktoś grający na nowo utwór Cohena, ale
także dajmy na to Dylana, "Beatlesów" itp., tworzy nowe jakości interpretacyjne,
czy nie?
Otóż w muzycznej kulturze masowej dzieło jest tak bardzo związane ze swym
twórcą, który jest przecież, na ogół, pierwszym wykonawcą, że stworzona przezeń
forma wykonawcza staje się autentycznie konwencją posiadającą znamiona dogmatu.
Z tego wynika, że oryginał pozostaje ideałem, a odtwórca (czyli w tym przypadku
Zembaty) winien dążyć do osiągnięcia oryginału - ideału - czyli powinien być
imitatorem. Oczywiście stoi to w jaskrawej sprzeczności z twórczymi i
artystycznymi ambicjami i aspiracjami Zembatego, który, rzecz jasna, chciałby (i
ma do tego prawo) zaprezentować własną interpretację Cohena, zakładając - jak
najbardziej słusznie - że interpretacja autorska jest tylko jedną z możliwych.
Ciekawe, ze choć Krzysztof Penderecki dyryguje swoimi koncertami
skrzypcowymi i wiolonczelowych, nikt jego kompozytorskich wykonań nie traktuje
dogmatycznie i wręcz zachęca się innych do interpretacji. Tutaj pozwalam sobie
na następną dyskusję, która warunkuje przekonanie o słabości wtórnych wykonań
piosenek Cohena czy nieśmiertelnych "Beatlesów" . Proszę sobie przypomnieć, że
na ostatnim Konkursie Chopinowskim, w 1980 roku, niemal zdyskwalifikowano
Jugosłowianina Pogorelica za interpretowanie utworów Chopina niezgodnie z
duchem, konwencjami, ideałami etc. Ale czy ktokolwiek z jurorów słyszał na
własne uszy grającego Fryderyka? Jest oczywiste, że nie ! Dlatego
gadanie o zwyczaju, duchu i konwencji musi się wydawać mocno podejrzane. Ideał,
jakiemu hołdowali jurorzy, nie musi mieć specjalnego związku autorską
interpretacją sprzed półtora wieku.
Na interpretację Zembatego należy przystać, choć od razu trzeba
zaznaczyć, że nie odbiega ona tak daleko od oryginału. Problem natomiast w czym
innym. To co w wykonaniu Cohena było naturalne, oczywiste i właśnie oryginalne,
powtórzone przez Zembatego drażni nienaturalnością, sztucznością. Gdy we
"Wspomnieniach" Zembaty stwarzając iluzję estradowego luzu, odzywa się do
towarzyszącemu mu Johna Portera: "John sing", a ten odpowiada przedziwnym "siu-ła-ła",
czuję się zdumiony, by nie powiedzieć zdegustowany, natomiast gdy po następnej
zwrotce Zembaty poprosi: John don't sing. John solo" nie wiem już gdzie oczy
podziać i uszy schować. Gdy w finale "Jedno z nas nie może się mylić" słyszę
pijacki chórek, to w oryginale Cohena wiem, ze to pijacki chórek, natomiast na
płycie Zembatego ów chórek wydaje się nieautentyczny, jest ... parodią tamtego.
Dlatego w pewnym momencie nie wiem czy to jeszcze Zembaty z Porterem, czy może
już Bukała z Schubertem na czele "Wałów Jagiellońskich".
Siła ballad Cohena tkwi, jak się rzekło, w autorskim wykonaniu
(także). Fascynujący, głęboki i dźwięczny głos poety sprawia, że chcemy go
słuchać jeszcze i jeszcze. Dla odmiany głos Zembatego mistrzowi nie dorównuje.
Bod względem wokalnym jest słabo ustawiony, głęboki, matowy.
Panu Maciejowi przydarzają się dykcyjne wpadki i jakby kłopoty ze
zgryzem (gwizdy w spółgłoskach świszczących ponad przyjętą normę; ale może to
wina złego nagrania?) Zamiast śpiewać np. "Kto w płomieniach", Zembaty recytuje.
"Zuzanna" i "Prochowiec" nie są tak płynne, jak oryginały, ale poszarpane
rytmicznie, o przesadnie zarysowanych klauzulach. "Ptak na drucie" w polskim
wykonaniu okazał się, nie wiedzieć czemu, bluesem. W "Czy to jest to, czego
chciałaś" Zembaty niepotrzebnie forsuje głos, nie śpiewa, ale krzyczy.
"Partyzant" dla odmiany został pozbawiony, tak przecie dlań charakterystycznego,
patosu. Kompletnym nieporozumieniem wydają się rockowe zaśpiewy Portera
(kłania się "Porter Band", a jego wokaliza w "Nauczycielach" do złudzenia
przypomina popis Niemena z "Romancy cherubina" Wandy Warskiej, jest irytującym
pudłem.
W balladach Cohena intryguje wyrafinowana monotonia, niestety w
wykonaniu Zembatego nie ma w niej nic z wyrafinowania. Niektóre utwory nużą,
czemu trudno się dziwić, skoro w interpretacji Zembatego utwory "Zuzanna",
"Siostry miłosierdzia" czy "Nauczyciele" są dłuższe od oryginałów o ponad
minutę; "Niebieski prochowiec" rozciągną się z pięciu minut aż do siedmiu,
natomiast "Kto w płomieniach" u Zembatego trwa, bagatela, dwa razy dłużej niż u
Cohena.
Swoją drogą ciekawe, ze wszystkie krytyczne uwagi i wątpliwości
wyżej wyłuszczone dotyczą utworów z albumu "Cohen". Longplay "Alleluja" wydaje
się propozycją ciekawszą i dojrzalszą. Zaczyna się od tego, ze płyta mniej
trzeszczy, a kończy na niepowtarzalnych doznaniach muzycznych. O ile
akompaniament w "Cohenie" tworzą tylko dwie gitary, to w "Alleluja" mamy
rozbudowane instrumentarium, ciekawe aranże, żeński chórek, co rekompensuje
głosowe niedostatki solisty. W utworach "Tańcz mnie po miłości kres", "Prawo",
"Jeśli wola twa" Zembaty osiągnął ideał, ten swój własny, osobisty ideał. i za
to mu się należą brawa.
Nie chciałbym budować tu deprecjonującej opinii, chodzi mi tylko o
to, aby starania Macieja Zembatego docenić i ocenić właściwie, co bez uwag
krytycznych chyba nigdy nie jest możliwe. Krytyka zawsze powinna służyć sprawie.
Samym przekładom nie wiele da się zarzucić. Zembaty z Karpińskim tak tłumaczą
Cohena, że nie tracą nic z oryginału, a przekład daje się wyśpiewać. To nie jest
mało. Wykłócanie się o słówka, przełożone tak czy inaczej, nie byłoby w tym
miejscu zbyt mądre. Powiem tylko, że " Kto w płomieniach" (myślę o tekście, nie
o wykonaniu) wydaje się tłumaczeniem kongenialnym, nie do przebicia.
Maciej Zembaty jest niewątpliwie dobrym popularyzatorem Leonarda
Cohena. Dzielnie sekunduje mu Maciej Karpiński, którego rola nie jest w tym
dziele poślednia. Przydałoby się teraz jeszcze porządne omówienia problematyki
twórczości poetyckiej autora "Kwiatów dla Hitlera", gdyż jeden szkic Jerzego A.
Rzewuckiego - "Trzy światy Leonarda Cohena" ("Jazz" 1978, nr 8) - tematycznej
rozpiętości tej poezji nie wyczerpuje. Czas przejść od mniej lub bardziej
tajemniczych, a przecież ogólnikowych, konstatacji do czegoś, co nazywamy
analizą.
Trud popularyzatorski Zembatego i Karpińskiego jest o tyle
heroiczny, że Cohen popularyzowany wcale nie jest upowszechniony. Wydaje się, że
w polityce kulturalnej, często zapomina się o rozróżnieniu tych dwu pojęć i
działań. Zamiast trzech krążków Zembatego przydałby się bardziej jeden
oryginalny, z Cohenem we własnej osobie, ale pewnie na to pieniędzy, jak zwykle,
nie starczyło. Tym bardziej należy podziękować za trud dwóch sympatycznych
Maćków.
Sincerely
Janusz Drzewucki
P.S. Na okładkach obydwu albumów znajdziemy nazwisko Wojtka Łyżwy (manager),
zmarłego nie tak przecież dawno. Od nas samych zależy, czy to nazwisko nie
pokryje się kurzem zapomnienia.
|