Cohen
Anna Kulicka

  Przyjechał jako "smutny poeta", piewca miłości i osamotnienia oraz autor hitu "Dance Me To The End Of Love", wyjechał jako cyniczny kaznodzieja, starszy pan, który z pozycji swego doświadczenia być może zbyt wiele chciał powiedzieć między wierszami biblii swojego życia: piosenek - wierszy. Prostych, czasem zbyt prostych utworów oprawionych muzyką spokrewnioną z country and western, a które tak wiele emocji wywołują w słuchaczach. "Moje piosenki nie mają flagi, moje piosenki nie mają transparentu. Śpiewam dla ludzi dobrej woli. Wszędzie" Ta deklaracja Leonarda Cohena brzmi nieco przewrotnie, kiedy choć trochę zna się jego poezję, a choćby i tylko jego piosenki, bo przecież nie są to teksty o niczym.
   Jest w nich zawarta filozofia życia poety, silnie osadzona w realiach jego osobistych doświadczeń i bagażu tradycji wyniesionej ze środowiska żydowskiej społeczności Montrealu, w którym się wychował. Do dzisiaj pobrzmiewają w nich echa zwariowanych lat sześćdziesiątych, kiedy to młodzieży wydawało się, że świat można zmienić, naprawić kochając się i śpiewając.
   Dziś, z perspektywy lat, pięćdziesięcioletni poeta inaczej ocenia tamte czasy:
"Ruch hippisów zawierał pewne elementy optymizmu, ale też było w nim wiele złego, jak narkotyki, pewien bezład, i choć miął ten ruch znaczny wpływ na sztukę, także i moją, okazał się ruchem słabym, zbyt miękkim i nie dokonał tych wielkich rzeczy, których mogliby dokonać więksi niż ja optymiści".
  
Ale przecież bardziej niż poetą walczącym jest Cohen poetą tych wszystkich samotnych ludzi zagubionych w beznamiętnym krajobrazie miast. Jest poetą chorej duszy, chirurgiem bezbłędnie trafiającym do najbardziej bolesnych zakamarków ludzkich tajemnic. Jego bohaterowie to ci, którzy nie umieją znaleźć sobie miejsca w dzisiejszym świecie, w którym tak bardzo wstydzimy się ujawniania własnych uczuć i namiętności.
   Leonard Cohen stanął na scenie przed publicznością rockową mając 33 lata. Wprawdzie jeszcze będąc studentem występował jako gitarzysta i wokalista folkowej grupy Buckskin Boys, ale to był tylko epizod. Rzadko zdarza się w świecie showbiznesu, ze artysta najpierw zdobywa uznanie jako poeta i powieściopisarz, potem dopiero jako piosenkarz. W przypadku Cohena zadecydował chyba klimat wspomnianych już lat sześćdziesiątych. Wielu poetów wówczas zwracało się ku muzyce folk, tak jak wielu muzyków folkowych przechodziło w stronę rocka.
   Tak więc Cohen któregoś dnia wetknął w kieszeń plik swoich wierszy i pojechał do Nashville. Tam Judy Collins zainteresowała się jego piosenkami i w jej wykonaniu publiczność usłyszała po raz pierwszy nieśmiertelną Suzanne. Ona też pierwsza nagrała tę piosenkę na płycie "In My Life" wydanej w 1966 roku.
   Sam Leonard Cohen, świadom niedoskonałości swojego głosu, pełen kompleksów i obaw, długo jeszcze nie pojawiał się na estradzie. W końcu jednak stał się człowiekiem sceny. Być może zadecydowała o tym słynny koncert Judy Collins latem 1967 r. Występowała wówczas w nowojorskim Central Park i ujrzawszy Cohena, wciągnęła go na scenę. Ku swojemu najwyższemu zdumieniu został bardzo ciepło przyjęty przez tłumnie zgromadzoną tam publiczność, strojną w koraliki i kwiaty.
   Kilka miesięcy później, w styczniu 1968, ukazała się jego pierwsza płyta autorska "Songs of Leonard Cohen". Jego kameralny sposób śpiewania być może w innym przypadku zniechęciłby słuchaczy. W zestawieniu jednak z bardzo osobistą, silnie emocjonalną poezją wydawał się najzupełniej odpowiedni. Słuchając tej płyty można było ulec złudzeniu, że Cohen siedzi w fotelu obok, w tym samym pokoju i gra. Mówiono później o tej płycie, że jest to łagodne antidotum na samotność.
   Do dziś piosenki z tej pierwszej płyty cieszą się największym powodzeniem - wspomniana już "Suzanne", "Sisters of Mercy", "Marianne, Hey, That's No Way To Say Goodbye", itd.
   Następny album "Songs From A Room", wydany w kwietniu 1969 r., przyniósł między innymi takie utwory jak: "Bird On The Wire", "The Partisan", "Seems So Long Ago, Nancy", "You Know Who I Am", "Tonight Will Be Fine" ...
   Kolejne płyty Cohena cieszyły się mniej powszechnym uznaniem, choć stale jego twórczość pilnie śledził dość specyficzny krąg miłośników tego rodzaju muzyki i tego poety.
   Po okresie pewnego wyciszenia dopiero wydana w ubiegłym roku płyta Various Positions stała się przyczyną triumfalnego powrotu Smutnego Poety, jak go określiła dziennikarka "Sterna". Konsekwencją tego sukcesu była między innymi wielka, międzykontynentalna trasa koncertowa, której szlak przebiegał w marcu także przez Polskę.
  
"Trudno komentować własną pracę. Zawsze staram się mówić jak najszerzej o tym, jak widzę świat. Może to dobrze, a może źle, nie wiem... Nigdy nie starałem się stworzyć jakiegoś "swojego oblicza". Starałem się podążać za moimi piosenkami, gdziekolwiek mnie prowadziły. Najważniejszą rzeczą jest stale pracować, mieć odwagę pracować nawet jeśli się wie, że nie będzie się ani tym największym, ani tym najgorszym. Odwaga do pracy jest ważna dla pisarza. Jestem szczęśliwy, że mam jakąkolwiek pracę. Kiedy chcę odpocząć - pracuję. Praca jest moim odpoczynkiem. Bezrobocie jest jedną z najgorszych rzeczy. To prawdziwy problem naszych czasów.
   Oczywiście, że jestem zmęczony w czasie takiego tournee jak to, ale przyjęcie publiczności ożywia mnie, dzięki niej zapominam o zmęczeniu.
   Czy teraz akurat jestem
u szczytu kariery? Tak, czuję pewne nasilenie popularności, ale nie można o tym mówić głośno, bo diabeł słucha takich rzeczy. Moja matka nigdy nie mówiła dobrego słowa o swoich dzieciach z obawy przed "Złym Okiem". Kiedy mówisz o czymś, co jest bardzo ważne dla ciebie kusisz "Złe Oko". Dlatego uważam się za szczęśliwca mogąc żyć ze śpiewania i mogąc robić to, co robić chcę, ale nie chcę o tym mówić za wiele, bo diabeł nie śpi.
   Nie myślę o sobie zbyt często. Im jestem starszy, tym mniej myślę o sobie. Teraz jestem piosenkarzem, bo jestem w trasie i to jest mój obowiązek. Kiedy skończy się trasa, będę pisarzem i tak dalej.
   Gdybym nie był poetą, chciałbym być atletą, bo lubię doprowadzać rzeczy do ekstremów, lubię widzieć koniec rzeczy. Koniec mojej kariery? To będzie śmierć.
   Oczywiście, każdy człowiek obawia się śmierci, ja także. Każdego dnia boje się paru rzeczy. Kiedy ma się dzieci, nigdy życie nie jest wolne od niepokojów.
   Czy poezja może coś zmienić? Nie wiem nawet, czy poezja może zmienić mnie samego. Nie uważam, bym spełniał jakąś misję poprzez to co robię, ani nie mam świadomości swego miejsca w świecie. Co dzień staram się jedynie pozbierać się na tyle, by móc śpiewać wieczorem.
   Nie wiem, co robiłem, kiedy niewiele było o mnie słychać. Czy to prawda, że studiowałem Zen? Mam starego dobrego przyjaciela Japończyka. On ma 77 lat i mam nadzieję, że będzie długo żył. On uczył mnie jak pić koniak.
   Nie analizuję tego jak zmienia się moja muzyka, nie staram się. Każdy tekst sugeruje, jakiej instrumentacji powinienem użyć. Każda piosenka wymaga innych środków.
  Gdybym wiedział, gdzie rodzą się piosenki, chodziłbym tam częściej. Napisanie każdego utworu zabiera mi dużo czasu. Długo pracuję nad każdym z nich i wiele czasu poświęcam na przygotowanie płyty. Jak tylko napiszę piosenkę i opracuję płytę, natychmiast idę z nią do publiczności. Pisze mi się mozolnie. To jedyna przyczyna długich przerw pomiędzy kolejnymi płytami.
  Zamieszkałem w Grecji, bo nigdzie nie było mi dość ciepło. Tak, to prawda, nie było tam elektryczności ani bieżącej wody. To była konieczność ekonomiczna. Gdybym nie osiedlił się na tej małej wyspie, gdzie mogłem żyć za bardzo skromne pieniądze, musiałbym na przykład wykładać na jakimś uniwersytecie, a nie znajdowałem nic, czego mógłbym nauczać...
   Nie jestem pierwszym mężczyzną, który mówił o kobietach w swoich piosenkach. Jestem całkowicie zafascynowany, całkowicie zahipnotyzowany i kompletnie zdruzgotany przez kobiety... Hm, kobiety czy erotyzm? To się zmienia z piosenki na piosenkę. Czasem chcesz się zapomnieć, czasem chcesz się zapamiętać w miłości...
  
Takim Leonard Cohen dał się poznać w Polsce. Osobowość pełna sprzeczności, autor wierszy o wielkim ładunku emocji zaprawionych szczyptą ironii. Rozczytany w Biblii judaista, obawiający się "Złego Oka" i egzaltowany hedonista lubujący się w kobietach i czerwonym winie. Pełen ciepła i życzliwości filozof rozumiejący niepokoje i rozterki bezimiennych ludzi tonących ze swoją samotnością w obskurnym krajobrazie wielkomiejskich hoteli i tanich barów i błyskotliwy rozmówca zręcznie puentujący każdą wypowiedź. Wędrowny bard w świecie hałasu żyjących z dnia na dzień, bez planu, oddając się całkowicie nastrojowi chwili i niewolnik swojego menadżera, który z bezwzględnością kaprala wymusza na artyście sztywny reżim pracy i wypoczynku podczas morderczego tournee liczącego blisko sto koncertów dzień w dzień. Skromny poeta po kupiecku komplementujący swoją publiczność, która płaci i ma dostać towar wart jego ceny, i sceptyk popisujący się erudycją i często złośliwym dowcipem wobec zebranych na konferencji dziennikarzy. Przewrotny egalitarysta, który zaprasza wszystkich tych, którzy nie dostali się na jego koncert w parku jakimś - kiedyś, nigdy...