Magnetyczny głos legendy
Adam Ciesielski


Warszawa 1.10.2008 r.                               fot. A Rożej

   Pięć tysięcy miłośników Leonarda Cohena słuchało wczoraj na Torwarze jego najsłynniejszych songów. Blisko trzygodzinny występ kultowego kanadyjskiego barda w Warszawie był co chwila przerywany owacyjnymi oklaskami.
  To był koncert, na który czekaliśmy 23 lata, od pamiętnego występu artysty w Sali Kongresowej. Cohen wpadł co prawda do Warszawy całkiem niedawno, bo w marcu 2007 roku, ale w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w obecności zaledwie 150 szczęśliwców, w programie transmitowanym na żywo przez radiową „Trójkę”, zaśpiewał tylko dwa duety z Anjani Thomas, której płytę promował. Teraz mieliśmy go dla siebie przez cały wieczór. Fani paru pokoleń wysłuchali 25 przebojów.
   Pierwsza owacja powitała bohatera wieczoru, gdy tylko posiwiały, ale jak zawsze szczupły, staroświecko elegancki, w nienagannym garniturze i takimż kapeluszu żwawo wszedł na scenę. W kapeluszach i czarnych beretach wyszli też muzycy zespołu akompaniującego. Chwilowe skojarzenie z Blues Brothers z miejsca rozproszyła jednak inauguracyjna piosenka: „Dance Me To The End Of Love”, której (jako świeżego wtedy hitu z albumu „Various Positions”) Warszawa słuchała już w 1985 r. Ten utwór to dla jednych przesłodzona „pościelówa”, dobra na koniec prywatki, ale dla innych – kolejny hołd dla kobiecości będącej od zawsze dominującym motywem twórczości Cohena, wyśpiewującego swe rozterki miłości do Zuzanny, Marianny czy Heather.
   Cohen wielokrotnie dziękował za gorące powitanie i natychmiast śpiewał dalej, z przymkniętymi oczami, lekko kołysząc się w takt muzyki – czasem akompaniując sobie na gitarze czy klawiszach. Zabrzmiał więc m.in. „Bird On The Wire” z 1969 roku, a także „Everybody Knows”, „The Future” i „In My Secret Life” z kilku płyt powstałych w zapoczątkowanej w 1988 r., a trwającej do dziś współpracy artysty z kompozytorką, aranżerką i wokalistką Sharon Robinson, którą i wczoraj słyszeliśmy w chórkach i duetach. Zadziwiającą wierność, choć Cohen jest dziś najbliżej z inną była chórzystką, wspominaną już Anjani Thomas.
  Po pierwszych dziewięciu kawałkach Leonard Cohen schodzi na półgodzinna przerwę. Trudno się dziwić. Jest w dobrej formie, choć nieraz czuje się w śpiewie wysiłek, ma jednak juz 74 lata i musi odpocząć, bo od początku roku objeżdża świat z koncertami. Nie planował takich morderczych tras, ale wrócił na nie, gdy podczas dłuższego medytowania w klasztorze buddystów został zrujnowany przez byłą menedżerkę i musi teraz spłacać zaległe podatki.
   Po przerwie Cohen śpiewa dalej, zupełnie nie dając nam odczuć swych życiowych tarapatów. Zaczyna od „Tower Of Song”, ale zaraz zachwyca „Suzanne” ze swej debiutanckiej płyty, „Hallelujah”, „I’m Your Man”, francuska piosenka „Partisan” i „Take This Waltz”, stanowiącą swoistą klamrę wieczoru w powolnym tanecznym rytmie.
   W Warszawie, która od z górą 30 lat czci Cohena nie mniej niż jego rodzinny Montreal, nie mogło zabraknąć bisów. I to kilku, wśród nich „So Long, Marianne” z 1968 r. oraz przyjmowany ze szczególnym wzruszeniem śpiewany też 23 lata temu „Famous Blue Raincoat”, rozsławiony w Polsce w tłumaczeniu niestrudzonego popularyzatora kanadyjskiego pieśniarza Macieja Zembatego.
   Czas się żegnać. Przy kolejnej owacji na stojąco legendarny bard, mimo upływu czasu wciąż po dawnemu magnetyzujący, znika za kulisami. Z Polski wyrusza na dalsze etapy gigantycznej trasy koncertowej: już w sobotę śpiewa w Berlinie, potem są: Helsinki, Kopenhaga, Paryż, Londyn. I tak do 30 listopada. Trzymaj się Leonard, so long!.