Pięć
tysięcy miłośników Leonarda Cohena słuchało wczoraj na Torwarze jego
najsłynniejszych songów. Blisko trzygodzinny występ kultowego kanadyjskiego
barda w Warszawie był co chwila przerywany owacyjnymi oklaskami.
To był koncert, na który czekaliśmy 23 lata, od pamiętnego występu artysty w
Sali Kongresowej. Cohen wpadł co prawda do Warszawy całkiem niedawno, bo w marcu
2007 roku, ale w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w obecności zaledwie 150
szczęśliwców, w programie transmitowanym na żywo przez radiową „Trójkę”,
zaśpiewał tylko dwa duety z Anjani Thomas, której płytę promował. Teraz mieliśmy
go dla siebie przez cały wieczór. Fani paru pokoleń wysłuchali 25 przebojów.
Pierwsza owacja powitała bohatera wieczoru, gdy tylko posiwiały, ale jak zawsze
szczupły, staroświecko elegancki, w nienagannym garniturze i takimż kapeluszu
żwawo wszedł na scenę. W kapeluszach i czarnych beretach wyszli też muzycy
zespołu akompaniującego. Chwilowe skojarzenie z Blues Brothers z miejsca
rozproszyła jednak inauguracyjna piosenka: „Dance Me To The End Of Love”, której
(jako świeżego wtedy hitu z albumu „Various Positions”) Warszawa słuchała już w
1985 r. Ten utwór to dla jednych przesłodzona „pościelówa”, dobra na koniec
prywatki, ale dla innych – kolejny hołd dla kobiecości będącej od zawsze
dominującym motywem twórczości Cohena, wyśpiewującego swe rozterki miłości do
Zuzanny, Marianny czy Heather.
Cohen wielokrotnie dziękował za gorące powitanie i natychmiast śpiewał dalej, z
przymkniętymi oczami, lekko kołysząc się w takt muzyki – czasem akompaniując
sobie na gitarze czy klawiszach. Zabrzmiał więc m.in. „Bird On The Wire” z 1969
roku, a także „Everybody Knows”, „The Future” i „In My Secret Life” z kilku płyt
powstałych w zapoczątkowanej w 1988 r., a trwającej do dziś współpracy artysty z
kompozytorką, aranżerką i wokalistką Sharon Robinson, którą i wczoraj
słyszeliśmy w chórkach i duetach. Zadziwiającą wierność, choć Cohen jest dziś
najbliżej z inną była chórzystką, wspominaną już Anjani Thomas.
Po pierwszych dziewięciu kawałkach Leonard Cohen schodzi na półgodzinna przerwę.
Trudno się dziwić. Jest w dobrej formie, choć nieraz czuje się w śpiewie
wysiłek, ma jednak juz 74 lata i musi odpocząć, bo od początku roku objeżdża
świat z koncertami. Nie planował takich morderczych tras, ale wrócił na nie, gdy
podczas dłuższego medytowania w klasztorze buddystów został zrujnowany przez
byłą menedżerkę i musi teraz spłacać zaległe podatki.
Po przerwie Cohen śpiewa dalej, zupełnie nie dając nam odczuć swych życiowych
tarapatów. Zaczyna od „Tower Of Song”, ale zaraz zachwyca „Suzanne” ze swej
debiutanckiej płyty, „Hallelujah”, „I’m Your Man”, francuska piosenka „Partisan”
i „Take This Waltz”, stanowiącą swoistą klamrę wieczoru w powolnym tanecznym
rytmie.
W Warszawie, która od z górą 30 lat czci Cohena nie mniej niż jego rodzinny
Montreal, nie mogło zabraknąć bisów. I to kilku, wśród nich „So Long, Marianne”
z 1968 r. oraz przyjmowany ze szczególnym wzruszeniem śpiewany też 23 lata temu
„Famous Blue Raincoat”, rozsławiony w Polsce w tłumaczeniu niestrudzonego
popularyzatora kanadyjskiego pieśniarza Macieja Zembatego.
Czas się żegnać. Przy kolejnej owacji na stojąco legendarny bard, mimo upływu
czasu wciąż po dawnemu magnetyzujący, znika za kulisami. Z Polski wyrusza na
dalsze etapy gigantycznej trasy koncertowej: już w sobotę śpiewa w Berlinie,
potem są: Helsinki, Kopenhaga, Paryż, Londyn. I tak do 30 listopada. Trzymaj się
Leonard, so long!.
|