Leonard Cohen - piosenkarz,
poeta, prozaik. Bawidamek i buddyjski mnich. Kochanek pięknych
dwudziestoletnich muz Nowego Jorku - Joni Mitchell, Judy Collins, Janis Joplin
i Nico. Miłośnik tureckich papierosów oraz francuskiego wina. Przy tym
asceta. Wszystko już chyba zostało o nim powiedziane, ale za rzadko podkreśla
się fakt najbardziej niezwykły - Leonard Cohen nagrał zaledwie dziesięć płyt
na przestrzeni ponad trzydziestu lat.
"MACHINA": Na twój nowy longplay "Ten New Songs" musieliśmy
czekać 10 lat. Czy ma to związek z niemocą twórczą?
LEONARD COHEN: Już
dawno pogodziłem się z tym, że piszę bardzo wolno. Opowiadam anegdotę o
moim spotkaniu z Bobem Dylanem w latach 80. Spytałem go, ile czasu zajęło
mu napisanie piosenki "I And I". Powiedział, że około pół
godziny i zapytał mnie, ile czasu pisałem utwór "Hallelujah".
Powiedziałem mu, że dwa lata. Skłamałem, bo naprawdę zajęło mi to
cztery lata. Po prostu należy się albo do pierwszej, albo do drugiej
"szkoły". Wolałbym być w szkole szybkiej, ale zaakceptowałem
fakt, że należę do wolnej.
Dlaczego przez ostatnie kilkanaście lat nie grałeś na gitarze na swoich płytach?
Przyznasz, że "mnich z syntezatorem" brzmi dość paradoksalnie. A
w dodatku mnich zwany przez braci "Cichym" (Jikan to buddyjskie imię
Cohena - przyp. autora).
- Syntezatory interesowały mnie dużo wcześniej, zanim
stały się popularne. Zwróciłem uwagę już na pierwsze instrumenty
elektroniczne, bawiłem się małym Casio... Nie odłożyłem gitary na dobre
i nigdy nie miałem zamiaru tego robić, ale rzeczywiście przestałem jej używać
w nagraniach. Tak naprawdę, to bardzo rzadko grałem na syntezatorze, który
mam w swojej mniszej chacie. Mamy tam niewiele wolnego czasu. Na szczęście
dla mnie, byłem na tyle niedobrym mnichem, że zostawili mi trochę swobody.
Moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu "Ten New Songs" było takie:
jak udało mu się tak skutecznie stłumić gniew? Na krążku "The
Future" z 1992 roku śpiewałeś: "To już koniec - przyszłość to
zbrodnia".
- To prawda, atmosfera mojego nowego dzieła jest bardzo
zrelaksowana. Wydaje mi się również, że słuchając go można zatrzymać
się na powierzchni. Nie ma potrzeby, albo raczej nie ma przymusu zagłębiania
się, wchodzenia "pod powierzchnię" - czy to muzyki, czy tekstu. Można
się jej poddać i spokojnie popłynąć na fali. Zawdzięczamy to Sharon
Robinson, która jest współautorką muzyki i która sama ją nagrała.
No właśnie - dlaczego Sharon Robinson? Nigdy dotąd nie potrzebowałeś współautorów...
- I nadal ich nie potrzebuję. Ale pisaliśmy już razem
w przeszłości i byłem z naszej współpracy bardzo zadowolony. Pracowałem
całkiem samodzielnie w klasztorze i nie miałem wielu kontaktów z ludźmi
spoza naszego bractwa. Ale zaraz po powrocie do Los Angeles wpadłem na Sharon
- przypadkiem, w centrum handlowym. Odnowiłem naszą znajomość, zresztą
bardzo bliską: jestem ojcem chrzestnym jej syna, a jej rodzina zna dobrze
moje dzieci. Pracowaliśmy spróbować napisać razem parę nowych rzeczy.
Od czego zaczęła się tym razem ta współpraca?
- Miałem sporo gotowych tekstów. Pracowałem nad nimi
od wielu lat, ale nie byłem pewny, czy nadają się na kompozycje. Nie
wiedziałem, czy są to piosenki, czy może nie. Dałem jej kilka z nich i -
co zabawne - od razu skomponowała muzykę do "My Secret Life" -
wiersza, nad którym sam pracowałem. Podobnie było z "A Thousand Kisses
Deep" - utworem, do którego również próbowałem już wcześniej
napisać muzykę.
Ale nie połączyliście swoich wersji?
- Nie. Doszło do drobnych poprawek, ale jej podejście
do muzyki spodobało mi się. Zaczęliśmy nagrywać ten materiał w moim garażu
i zrozumiałem, że jej "kawałki" są spokojne i relaksujące - mają
nastrój, który mi umykał. Są delikatne i miękkie, zapraszają do słuchania.
Wtedy nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zaczyna nam z tego wychodzić pełen
projekt. Album "Ten New Songs" powstawał w bardzo przyjaznej
atmosferze współpracy. To chyba słychać.
|