Byłem niedobrym mnichem
wywiad przeprowadził Daniel Wyszogrodzki

   Leonard Cohen - piosenkarz, poeta, prozaik. Bawidamek i buddyjski mnich. Kochanek pięknych dwudziestoletnich muz Nowego Jorku - Joni Mitchell, Judy Collins, Janis Joplin i Nico. Miłośnik tureckich papierosów oraz francuskiego wina. Przy tym asceta. Wszystko już chyba zostało o nim powiedziane, ale za rzadko podkreśla się fakt najbardziej niezwykły - Leonard Cohen nagrał zaledwie dziesięć płyt na przestrzeni ponad trzydziestu lat.

"MACHINA": Na twój nowy longplay "Ten New Songs" musieliśmy czekać 10 lat. Czy ma to związek z niemocą twórczą?
LEONARD COHEN: Już dawno pogodziłem się z tym, że piszę bardzo wolno. Opowiadam anegdotę o moim spotkaniu z Bobem Dylanem w latach 80. Spytałem go, ile czasu zajęło mu napisanie piosenki "I And I". Powiedział, że około pół godziny i zapytał mnie, ile czasu pisałem utwór "Hallelujah". Powiedziałem mu, że dwa lata. Skłamałem, bo naprawdę zajęło mi to cztery lata. Po prostu należy się albo do pierwszej, albo do drugiej "szkoły". Wolałbym być w szkole szybkiej, ale zaakceptowałem fakt, że należę do wolnej.

Dlaczego przez ostatnie kilkanaście lat nie grałeś na gitarze na swoich płytach? Przyznasz, że "mnich z syntezatorem" brzmi dość paradoksalnie. A w dodatku mnich zwany przez braci "Cichym" (Jikan to buddyjskie imię Cohena - przyp. autora).
- Syntezatory interesowały mnie dużo wcześniej, zanim stały się popularne. Zwróciłem uwagę już na pierwsze instrumenty elektroniczne, bawiłem się małym Casio... Nie odłożyłem gitary na dobre i nigdy nie miałem zamiaru tego robić, ale rzeczywiście przestałem jej używać w nagraniach. Tak naprawdę, to bardzo rzadko grałem na syntezatorze, który mam w swojej mniszej chacie. Mamy tam niewiele wolnego czasu. Na szczęście dla mnie, byłem na tyle niedobrym mnichem, że zostawili mi trochę swobody.

Moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu "Ten New Songs" było takie: jak udało mu się tak skutecznie stłumić gniew? Na krążku "The Future" z 1992 roku śpiewałeś: "To już koniec - przyszłość to zbrodnia".
- To prawda, atmosfera mojego nowego dzieła jest bardzo zrelaksowana. Wydaje mi się również, że słuchając go można zatrzymać się na powierzchni. Nie ma potrzeby, albo raczej nie ma przymusu zagłębiania się, wchodzenia "pod powierzchnię" - czy to muzyki, czy tekstu. Można się jej poddać i spokojnie popłynąć na fali. Zawdzięczamy to Sharon Robinson, która jest współautorką muzyki i która sama ją nagrała.

No właśnie - dlaczego Sharon Robinson? Nigdy dotąd nie potrzebowałeś współautorów...
- I nadal ich nie potrzebuję. Ale pisaliśmy już razem w przeszłości i byłem z naszej współpracy bardzo zadowolony. Pracowałem całkiem samodzielnie w klasztorze i nie miałem wielu kontaktów z ludźmi spoza naszego bractwa. Ale zaraz po powrocie do Los Angeles wpadłem na Sharon - przypadkiem, w centrum handlowym. Odnowiłem naszą znajomość, zresztą bardzo bliską: jestem ojcem chrzestnym jej syna, a jej rodzina zna dobrze moje dzieci. Pracowaliśmy spróbować napisać razem parę nowych rzeczy.

Od czego zaczęła się tym razem ta współpraca?
- Miałem sporo gotowych tekstów. Pracowałem nad nimi od wielu lat, ale nie byłem pewny, czy nadają się na kompozycje. Nie wiedziałem, czy są to piosenki, czy może nie. Dałem jej kilka z nich i - co zabawne - od razu skomponowała muzykę do "My Secret Life" - wiersza, nad którym sam pracowałem. Podobnie było z "A Thousand Kisses Deep" - utworem, do którego również próbowałem już wcześniej napisać muzykę.

Ale nie połączyliście swoich wersji?
- Nie. Doszło do drobnych poprawek, ale jej podejście do muzyki spodobało mi się. Zaczęliśmy nagrywać ten materiał w moim garażu i zrozumiałem, że jej "kawałki" są spokojne i relaksujące - mają nastrój, który mi umykał. Są delikatne i miękkie, zapraszają do słuchania. Wtedy nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zaczyna nam z tego wychodzić pełen projekt. Album "Ten New Songs" powstawał w bardzo przyjaznej atmosferze współpracy. To chyba słychać.