„Przed Panem Pieśni stawię się”
– Leonard Cohen (1934-2016)
Mirosław Dworniczak

   Na ostatniej płycie zaśpiewał o odchodzeniu od stołu. I właśnie odszedł, jak zawsze z wielką gracją i elegancją. Mistrz delikatnych uczuć i nastroju. Odszedł, ale pozostawił nam coś cennego – swoje niezapomniane teksty. Przy stole nadal rozbrzmiewa jego charakterystyczny głos.

 
Przed domem Leonarda Cohena w Montrealu                                                  listopad 2016

   W jednym z utworów z ostatniej, jak się okazało, płyty „You want it darker” umieścił znamienne słowo z języka hebrajskiego - „hineni”. Oznacza ono „oto jestem!”, jest biblijnym symbolem gotowości. Tym słowem zwraca się do Boga Abraham, gdy ma złożyć ofiarę ze swojego syna, Izaaka. Hineni! - odpowiada Mojżesz, gdy Bóg odzywa się do niego z gorejącego krzewu. Bardzo prawdopodobne, że Leonard przeczuwał nadchodzący kres i wiedział, że już niebawem stawi się „przed Panem Pieśni”, jak śpiewał w utworze „Hallelujah”.

   Kiedyś uznawany za artystę wybitnie depresyjnego. Jeden z brytyjskich krytyków napisał jeszcze w latach 60., że do jego płyt powinno się dokładać w prezencie brzytwę. Prawdą jest, że sam zmagał się długi czas z depresją. Ale tak naprawdę był to człowiek pogodny, z dużym poczuciem humoru, często autoironii. Zdawał sobie sprawę, że nie był wielkim śpiewakiem, co mu nie przeszkadzało śpiewać, że ma „golden voice” (złoty głos). Widzowie jego koncertów też często mieli okazję podziwiać jego poczucie humoru wyrażane w komentarzach do niektórych utworów.

   Leonard Cohen jest postacią tak złożoną, jak skomplikowane było jego pochodzenie. Pradziadek ze strony ojca, Lazarus, urodził się w mieście Wierzbołów (lit. Virbalis – obecnie 30 km od granicy polsko-litewskiej). Pochodzący z Litwy dziadek ze strony matki, rabbi Salomon Klonitzki-Klein, był uznanym żydowskim uczonym, nosił przydomek Księcia Gramatyków. Jako dziecko Leonard chodził z rodziną do synagogi, ufundowanej zresztą przez jego dziadka. Wydaje się, że ten czas miał dla niego wielkie znaczenie. Chociaż jego rodzina bezpośrednio nie doświadczyła tragedii Holokaustu, echa tych wydarzeń można spotkać w jego twórczości. W zapowiedzi w trakcie jednego z koncertów powiedział o tekście „Dance me to the end of love”: ta piosenka powstała dzięki fotografii, którą kiedyś mi pokazano. Był na niej kwartet smyczkowy w pasiakach, grający muzykę klasyczną, podczas gdy obok ludzie płonęli w krematorium.

   W prywatnej żydowskiej szkole średniej spotkał szczególnego nauczyciela, Irvinga Laytona, urodzonego w Rumunii żydowskiego poetę, który został jego mentorem. W którymś z wywiadów Cohen powiedział „Nauczyłem go, jak się ubierać, a on mnie – jak żyć wiecznie”. To właśnie Laytonowi Leonard zadedykował tom prozy poetyckiej „Księga tęsknoty” (Book of Longing). W tym samym czasie trafił też na poezję Federico Garcii Lorki, którego twórczość silnie zapadła mu w pamięć („Take This Waltz” to swobodne tłumaczenie wiersza Lorki). Również wtedy nauczył się grać na gitarze, choć do poważnych występów był namawiany dość długo.

   Wiadomo powszechnie, że Cohen pracował nad wieloma tekstami bardzo długo. Autorka jego biografii, Sylvie Simmons, opisuje między innymi zdarzenie w Paryżu, gdzie Cohen spotkał się z Bobem Dylanem. Wymienili się najnowszymi wierszami. Gdy Cohen spytał, jak długo Dylan pracował nad swoim tekstem, usłyszał: piętnaście minut. Spytany o to samo Leonard odpowiedział: kilka lat.

   Spytany w jednym z ostatnich wywiadów (wrzesień 2016) o swój stosunek do religii na tym etapie życia powiedział, że nigdy nie miał żadnej duchowej strategii, ale zdarzało się, że czuł obecność łaski w życiu. Do końca poszukiwał. Wychował się w tradycji żydowskiej, choć nie był ortodoksem. Tym niemniej do końca obchodził szabat oraz niektóre święta religijne. Buddyzmem zainteresował się już w latach 70., a w drugiej połowie lat 90. na poważnie praktykował zen, będąc w klasztorze na Mount Baldy w pobliżu Los Angeles. Otrzymał wtedy imię Jikan (słowo to oznacza ciszę). Album „Ten New Songs” dedykował swojemu mistrzowi zen, którym był Kyozan Joshu Sasaki. Od bardzo dawna był też zafascynowany postacią Jezusa, którego nazywał najpiękniejszym człowiekiem, który chodził po ziemi. Jezus pojawia się w naturalny sposób w jego twórczości, między innymi w legendarnym utworze „Suzanne”. Wiele jego utworów ma charakter zbliżony do hymnów religijnych - „Who by fire”, „If it be your will”, „The faith” czy też najsłynniejszy z nich – „Hallelujah”. Na początku lat 70. Cohen miał też krótki epizod związany ze scjentologią, ale – jak sam kiedyś powiedział: to było dobre miejsce, w którym można było spotkać kobiety. A kobiety były obecne w jego życiu od wczesnej młodości. I nie chodzi tylko o służącą, którą miał zahipnotyzować, aby poznać tajemnice kobiecego ciała. One po prostu lgnęły do niego, choć sam traktował określenie „ladies' man” („bawidamek”) raczej z humorem. Wiele było jego muzami, inne z kolei towarzyszkami życia i pracy.  Matką jego dwojga dzieci, Adama i Lorki, jest Suzanne Elrod, amerykańska artystka. Adam Cohen też jest muzykiem, to on właśnie wyprodukował ostatni album swojego ojca, „You want it darker”. We wczesnej młodości ich relacje były dość skomplikowane. Wszystko się zmieniło w 1990 roku, gdy Adam miał bardzo poważny wypadek samochodowy i cudem tylko uniknął śmierci. Rok spędził w łóżku szpitalnym, mając u boku ojca, który troskliwie się nim zajmował. Lorca Cohen zajmuje się handlem sztuką, jest cenioną fotografką. To ona właśnie w 2004 roku odkryła straszną prawdę o ruinie finansowej Cohena, okradzionego praktycznie ze wszystkich oszczędności przez swoją menadżerkę i przez jakiś czas partnerkę życiową, Kelley Lynch. To wydarzenie, paradoksalnie, dało światu nowego Leonarda Cohena. Nagrał kilka nowych płyt, pomimo poważnego wieku ruszył też w bardzo długie i wyczerpujące trasy koncertowe, w czasie których trzykrotnie odwiedził też Polskę (2008, 2010, 2013). Był też obecny na specjalnym koncercie swojej partnerki życiowej, Anjani Thomas, w warszawskiej siedzibie Trójki. Nie były to jego pierwsze koncerty w naszym kraju. Wcześniej był tutaj na czterech koncertach w połowie lat 80. Jego ówczesne komentarze ze sceny spowodowały, że na dobre kilka miesięcy jego utwory zniknęły całkowicie z polskich programów radiowych.

   Lubił do nas przyjeżdżać, bo wiedział, że ma tu olbrzymie grono wiernych fanów. Popularność zyskał na początku lat 70., głównie dzięki dziennikarzom muzycznym z „Trójki”, ale przede wszystkim dzięki Maciejowi Zembatemu, który przełożył dziesiątki jego piosenek na polski i, mając głos całkiem podobny do Cohena, śpiewał je na niezliczonych koncertach oraz wydawał na płytach.

   Od 2000 roku spora grupa miłośników twórczości starego Mistrza z całego świata spotyka się co dwa lata na zjazdach poświęconych jego twórczości. W 2010 roku taki zjazd odbył się w Krakowie, a koncerty (w tym ostatni koncert Maćka Zembatego) miały miejsce w Centrum Manggha oraz synagodze Tempel na Kazimierzu. Odbyła się też światowa premiera filmu Tony'ego Palmera „Bird on the wire”. Do Polski przyjechało wtedy ok. 200 fanów z Europy, USA i Kanady, a także z tak odległych miejsc jak Japonia czy Australia. I zapewne takie spotkania będą się odbywać dalej, ponieważ pamięć o Leonardzie Cohenie będzie trwała. Będziemy słuchać jego pieśni, dyskutować o tekstach, a przede wszystkim doświadczać czegoś niezwykłego – poczucia wspólnoty ludzi zgromadzonych wokół niezwykłego człowieka, choć jego samego już z nami nie ma.

Dzięki, Leonardzie, za wszystko.