Leonard Cohen - Katowice
Robert Dłucik

   Kiedy dwa lata temu Mistrz przyjechał z koncertami do Wrocławia i Warszawy odpuściłem temat. Jakoś nie wierzyłem, że ten liczący wówczas 74 lata Kanadyjczyk wciąż jest w stanie oczarować publiczność, a za bardzo lubię jego poezję zawartą na 11 studyjnych płytach, by przeżywać rozczarowania. Zresztą... „Dear Heather” – ostatni jak dotąd album artysty z premierowymi utworami prowokował do snucia takich rozważań. Zbyt mało w nim Cohena, to raczej album Anjani Thomas z gościnnym udziałem Mistrza...
Po sieci zaczęły jednak krążyć filmiki z trasy koncertowej Cohena i szybko zrozumiałem, że popełniłem błąd. Bard wciąż był w świetnej formie, również do repertuaru jaki proponował nie dało się przyczepić.
Kiedy więc na początku roku 2010 gruchnęła wieść, że twórca „Suzanne” i „Famous Blue Raincoat” ponownie wybiera się do Polski, co więcej – że zagra w katowickim „Spodku” nie wahałem się ani chwili. Cohen wydawał się niemal na wyciągniecie ręki. Ale... nad tym występem długo wisiało jakieś fatum. Najpierw Mistrz doznał poważnego urazu kręgosłupa i termin został przełożony na październik. Tuż przed „godziną zero” ulotnił się z zaliczką producent odpowiedzialny za techniczną stronę imprezy... Pełen obaw jechałem więc do katowickiej hali.
Czas do godziny 19.00 dłużył się niemiłosiernie. Wreszcie zgasły światła i na scenie „Spodka” pojawił się sześcioosobowy zespół towarzyszący Cohenowi oraz równie piękne, co utalentowane siostry Webb, wspomagające Mistrza wokalnie. Skąd on do diabła wynajduje takie chórki? Cohen wbiegł na scenę jakby miał 20 a nie 76 lat. Po niedawnym urazie ani śladu. Pierwszą owację na stojąco dostał jeszcze zanim ten koncert się zaczął. Koncert... właściwie trzygodzinne Misterium.
   Na powitanie - „Dance Me To The End Of Love” – utwór, dzięki któremu Kanadyjczyk swego czasu gościł na radiowych antenach w Polsce częściej niż obecnie Doda, Feel i Chylińska razem wzięci. Ba, trafił nawet pod strzechy, bo chętnie grano go nawet na... weselach, nie zdając sobie sprawy z ponurej wymowy tekstu.
Pierwsze wrażenia? Dźwięk krystalicznie czysty i selektywny. Muzycy – profesjonaliści najwyższej próby. Mistrz – w dobrej formie, głos nadal silny i głęboki.
Rozpędzone „The Future”, pięknie kołyszące „Ain’t No Cure For Love” i pierwszy skok w bardzo odległą przeszłość - „Like a bird on the wire, like a drunk in a midnight choir I have tried in my way to be free” – burza oklasków po początkowych wersach klasyka nad klasykami... Przeskok z powrotem do lat 80, do płyty „I’m Your Man”, a z niej świetny, brechtowski song „Everybody Knows”. A później... porywający wstęp na gitarze akustycznej zwiastował jeden utwór. „And who by fire, who by water, who in the sunshine, who in the night time, who by high ordeal, who by common trial, who in your merry merry month of may, who by very slow decay, and who shall I say is calling?” Rewelacyjna, wydłużona wersja perły z albumu „New Skin For The Old Ceremony”. Wydawało się, że „Spodek” za chwilę uniesie się do góry... Nie po raz ostatni tego wieczoru.
Mistrz nie chce jednak ograniczać się tylko do znanych i lubianych klasyków. „The Darkness” i „Born In Chains” – dwie nowe propozycje barda. Bardzo bluesowe propozycje... Bardzo dobrze przyjęte przez komplet publiczności w katowickiej hali. Po pierwszych taktach kolejnego utworu znów burza oklasków – „Chelsea Hotel#2”, zainspirowany spotkaniem Cohena z Janis Joplin. Jakże szczególnie zabrzmiała ta nastrojowa pieśń w dniu 40 rocznicy śmierci znakomitej amerykańskiej wokalistki...
A tymczasem Poeta funduje nam kolejne piękne chwile... „Waiting For The Miracle” – jeden z najlepszych fragmentów płyty „The Future”, utwór, po który sięgnął Oliver Stone i włączył do ścieżki dźwiękowej swojego słynnego dzieła „Urodzeni mordercy”. – Dobrze, że możemy spotykać się w takich miejscach, przy takich okazjach – mówi Cohen zapowiadając ostatni utwór pierwszej części koncertu. „Anthem”, czyli pozostajemy przy albumie „The Future”.
Dwadzieścia minut przerwy i magicznej podróży ciąg dalszy. Pierwszy przystanek – „Tower of Song”. Jak pięknie brzmią te siostrzane chórki... A Mistrz dostaje burzę braw za krótkie solówki na instrumentach klawiszowych. Zaraz sięga jednak po gitarę akustyczną i... „Suzanne takes you down to her place near the river/You can hear the boats go by/You can spend the night beside her/And you know that she's half crazy/But that's why you want to be there/And she feeds you tea and oranges/That come all the way from China/And just when you mean to tell her/That you have no love to give her/Then she gets you on her wavelength/And she lets the river answer/That you've always been her lover /And you want to travel with her/And you want to travel blind/And you know that she will trust you/For you've touched her perfect body with your mind. Ballada, od której w latach sześćdziesiątych zaczęła się muzyczna kariera kanadyjskiego poety. Mistrz nie daje publiczności chwili wytchnienia, proponując sekwencję kolejnych uroczych ballad: „Avalanche”, „Sisters of Mercy” i „The Gypsy’s Wife”. Przerywnik w postaci kolejnej nowości – „Feels So Good” (znów bluesowe klimaty) i następny klejnot w postaci „Partisan”. Kiedy w 1985 roku Cohen pierwszy raz przyjechał do Polski, słowa „Wicher wieje, wicher wieje/Nad grobami wicher wieje/Wolność musi przyjść/A my wyjdziemy z cienia” (tłum. Maciej Zembaty) miały niesamowity wydźwięk w PRL-u rządzonym żelazną ręką generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dziś mamy już na szczęście inne czasy, „Partyzanta” słucha się bez politycznych podtekstów, ale ten utwór wciąż ma w sobie moc...
Zastanawiałem się ile pięknych prezentów dostanę jeszcze tego wieczoru od Mistrza, gdy ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Hallelujah”. Odlot... Po nim „I’m Your Man” i „Take This Waltz”, w którym Szef znów przedstawił zespół, co zwiastowało koniec podstawowej części koncertu. Podstawowej... bagatela: ponad 2 godziny Muzyki. Ale to nie wszystko. Bisów było... siedem. Najpierw „So Long, Marianne” – owacja na stojąco i tak będzie już po każdym utworze. Jako drugi – „First We Take Manhattan”, a potem... „It's four in the morning, the end of December/I'm writing you now just to see if you're better/ New York is cold, but I like where I'm living/There's music on Clinton Street all through the evening.” „Famous Blue Raincoat”, chyba najpiękniejsza rzecz jaka wyszła spod pióra Mistrza Leonarda. Jeszcze nie ochłonąłem po takiej dawce wzruszeń, a tu już czekała porcja kolejnych – „If It Be Your Will” – tym razem w wersji na harfę, gitarę akustyczną i dwa anielskie głosy sióstr Webb. Zmiana klimatu – skoczny, country’owy „Closing Time”. – Przyjaciele, mam Wam jeszcze tyle do opowiedzenia, ale przecież kończyć czas – mówi Artysta. Koniec? Skądże... Huragan braw i muzycy wracają na swoje miejsca. „I Tried To Leave You”, z krótkimi solówkami każdego z członków zespołu, a później znów powrót do czasów debiutu – „Hey, That's No Way To Say Goodbye”. To już naprawdę na koniec... - Thank You, Friends. Hope to see You somewhere on the road – mówi Cohen na pożegnanie.
Jest druga nad ranem, początek października, za oknem jesienny chłód, a z głośników wciąż dobiega Muzyka... Dobrze, że niedawno ukazała się nowa koncertowa płyta Cohena