Kiedy dwa lata temu Mistrz przyjechał z koncertami do Wrocławia i
Warszawy odpuściłem temat. Jakoś nie wierzyłem, że ten liczący
wówczas 74 lata Kanadyjczyk wciąż jest w stanie oczarować
publiczność, a za bardzo lubię jego poezję zawartą na 11 studyjnych
płytach, by przeżywać rozczarowania. Zresztą... „Dear Heather” –
ostatni jak dotąd album artysty z premierowymi utworami prowokował
do snucia takich rozważań. Zbyt mało w nim Cohena, to raczej album
Anjani Thomas z gościnnym udziałem Mistrza...
Po sieci zaczęły jednak krążyć filmiki z trasy koncertowej Cohena i
szybko zrozumiałem, że popełniłem błąd. Bard wciąż był w świetnej
formie, również do repertuaru jaki proponował nie dało się
przyczepić.
Kiedy więc na początku roku 2010 gruchnęła wieść, że twórca
„Suzanne” i „Famous Blue Raincoat” ponownie wybiera się do Polski,
co więcej – że zagra w katowickim „Spodku” nie wahałem się ani
chwili. Cohen wydawał się niemal na wyciągniecie ręki. Ale... nad
tym występem długo wisiało jakieś fatum. Najpierw Mistrz doznał
poważnego urazu kręgosłupa i termin został przełożony na
październik. Tuż przed „godziną zero” ulotnił się z zaliczką
producent odpowiedzialny za techniczną stronę imprezy... Pełen obaw
jechałem więc do katowickiej hali.
Czas do godziny 19.00 dłużył się niemiłosiernie. Wreszcie zgasły
światła i na scenie „Spodka” pojawił się sześcioosobowy zespół
towarzyszący Cohenowi oraz równie piękne, co utalentowane siostry
Webb, wspomagające Mistrza wokalnie. Skąd on do diabła wynajduje
takie chórki? Cohen wbiegł na scenę jakby miał 20 a nie 76 lat. Po
niedawnym urazie ani śladu. Pierwszą owację na stojąco dostał
jeszcze zanim ten koncert się zaczął. Koncert... właściwie
trzygodzinne Misterium.
Na powitanie - „Dance Me To The End Of Love” – utwór, dzięki
któremu Kanadyjczyk swego czasu gościł na radiowych antenach w
Polsce częściej niż obecnie Doda, Feel i Chylińska razem wzięci. Ba,
trafił nawet pod strzechy, bo chętnie grano go nawet na... weselach,
nie zdając sobie sprawy z ponurej wymowy tekstu.
Pierwsze wrażenia? Dźwięk krystalicznie czysty i selektywny. Muzycy
– profesjonaliści najwyższej próby. Mistrz – w dobrej formie, głos
nadal silny i głęboki.
Rozpędzone „The Future”, pięknie kołyszące „Ain’t No Cure For Love”
i pierwszy skok w bardzo odległą przeszłość - „Like a bird on the
wire, like a drunk in a midnight choir I have tried in my way to be
free” – burza oklasków po początkowych wersach klasyka nad
klasykami... Przeskok z powrotem do lat 80, do płyty „I’m Your Man”,
a z niej świetny, brechtowski song „Everybody Knows”. A później...
porywający wstęp na gitarze akustycznej zwiastował jeden utwór. „And
who by fire, who by water, who in the sunshine, who in the night
time, who by high ordeal, who by common trial, who in your merry
merry month of may, who by very slow decay, and who shall I say is
calling?” Rewelacyjna, wydłużona wersja perły z albumu „New Skin For
The Old Ceremony”. Wydawało się, że „Spodek” za chwilę uniesie się
do góry... Nie po raz ostatni tego wieczoru.
Mistrz nie chce jednak ograniczać się tylko do znanych i lubianych
klasyków. „The Darkness” i „Born In Chains” – dwie nowe propozycje
barda. Bardzo bluesowe propozycje... Bardzo dobrze przyjęte przez
komplet publiczności w katowickiej hali. Po pierwszych taktach
kolejnego utworu znów burza oklasków – „Chelsea Hotel#2”,
zainspirowany spotkaniem Cohena z Janis Joplin. Jakże szczególnie
zabrzmiała ta nastrojowa pieśń w dniu 40 rocznicy śmierci znakomitej
amerykańskiej wokalistki...
A tymczasem Poeta funduje nam kolejne piękne chwile... „Waiting For
The Miracle” – jeden z najlepszych fragmentów płyty „The Future”,
utwór, po który sięgnął Oliver Stone i włączył do ścieżki dźwiękowej
swojego słynnego dzieła „Urodzeni mordercy”. – Dobrze, że możemy
spotykać się w takich miejscach, przy takich okazjach – mówi Cohen
zapowiadając ostatni utwór pierwszej części koncertu. „Anthem”,
czyli pozostajemy przy albumie „The Future”.
Dwadzieścia minut przerwy i magicznej podróży ciąg dalszy. Pierwszy
przystanek – „Tower of Song”. Jak pięknie brzmią te siostrzane
chórki... A Mistrz dostaje burzę braw za krótkie solówki na
instrumentach klawiszowych. Zaraz sięga jednak po gitarę akustyczną
i... „Suzanne takes you down to her place near the river/You can
hear the boats go by/You can spend the night beside her/And you know
that she's half crazy/But that's why you want to be there/And she
feeds you tea and oranges/That come all the way from China/And just
when you mean to tell her/That you have no love to give her/Then she
gets you on her wavelength/And she lets the river answer/That you've
always been her lover /And you want to travel with her/And you want
to travel blind/And you know that she will trust you/For you've
touched her perfect body with your mind. Ballada, od której w latach
sześćdziesiątych zaczęła się muzyczna kariera kanadyjskiego poety.
Mistrz nie daje publiczności chwili wytchnienia, proponując
sekwencję kolejnych uroczych ballad: „Avalanche”, „Sisters of Mercy”
i „The Gypsy’s Wife”. Przerywnik w postaci kolejnej nowości – „Feels
So Good” (znów bluesowe klimaty) i następny klejnot w postaci „Partisan”.
Kiedy w 1985 roku Cohen pierwszy raz przyjechał do Polski, słowa
„Wicher wieje, wicher wieje/Nad grobami wicher wieje/Wolność musi
przyjść/A my wyjdziemy z cienia” (tłum. Maciej Zembaty) miały
niesamowity wydźwięk w PRL-u rządzonym żelazną ręką generałów
Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dziś mamy już na szczęście inne czasy,
„Partyzanta” słucha się bez politycznych podtekstów, ale ten utwór
wciąż ma w sobie moc...
Zastanawiałem się ile pięknych prezentów dostanę jeszcze tego
wieczoru od Mistrza, gdy ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Hallelujah”.
Odlot... Po nim „I’m Your Man” i „Take This Waltz”, w którym Szef
znów przedstawił zespół, co zwiastowało koniec podstawowej części
koncertu. Podstawowej... bagatela: ponad 2 godziny Muzyki. Ale to
nie wszystko. Bisów było... siedem. Najpierw „So Long, Marianne” –
owacja na stojąco i tak będzie już po każdym utworze. Jako drugi – „First
We Take Manhattan”, a potem... „It's four in the morning, the end of
December/I'm writing you now just to see if you're better/ New York
is cold, but I like where I'm living/There's music on Clinton Street
all through the evening.” „Famous Blue Raincoat”, chyba
najpiękniejsza rzecz jaka wyszła spod pióra Mistrza Leonarda.
Jeszcze nie ochłonąłem po takiej dawce wzruszeń, a tu już czekała
porcja kolejnych – „If It Be Your Will” – tym razem w wersji na
harfę, gitarę akustyczną i dwa anielskie głosy sióstr Webb. Zmiana
klimatu – skoczny, country’owy „Closing Time”. –
Przyjaciele, mam Wam jeszcze tyle do
opowiedzenia, ale przecież kończyć czas – mówi Artysta.
Koniec? Skądże... Huragan braw i muzycy wracają na swoje miejsca. „I
Tried To Leave You”, z krótkimi solówkami każdego z członków
zespołu, a później znów powrót do czasów debiutu – „Hey, That's No
Way To Say Goodbye”. To już naprawdę na koniec... -
Thank You, Friends. Hope to see You somewhere
on the road – mówi Cohen na pożegnanie.
Jest druga nad ranem, początek października, za oknem jesienny
chłód, a z głośników wciąż dobiega Muzyka... Dobrze, że niedawno
ukazała się nowa koncertowa płyta Cohena |