Scenę pokochał dopiero na starość
Sylvie Simmons

Leonard Cohen postanowił spędzić resztę życia na scenie, w niekończącej się trasie.

– Czekam niecierpliwie na ten moment – zdradza starszy pan w czarnym garniturze i zawadiacko przekrzywionej fedorze. Mówi powoli i z dystansem, tak samo, jak śpiewa. – Młoda pielęgniarka w białym uniformie i białych pończochach z cienkiej bawełny wejdzie na scenę, niosąc na srebrnej tacy paczkę papierosów... Paczka zostanie otwarta. Będzie błyszczeć, niczym kolumny Partenonu. Bez wątpienia tak właśnie się stanie. Starszy pan wyciągnie papierosa i postuka nim lekko o nadgarstek, jak aktorzy w filmach, które oglądał jako dziecko w Montrealu. – I ona mi go przypali. O tak – rozmarza się, biorąc głęboki wdech. Po chwili na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. – To będzie cudowne. Słowa te mógł wypowiedzieć tylko jeden człowiek – Leonard Cohen, który na niedawnym koncercie w Kentucky zwierzył się tłumnie przybyłym fanom, że w swoje 80. urodziny zamierza wrócić do palenia. Sama usłyszałam o tym półtora roku temu w kuchni Cohena, zanim jeszcze zaczął serwować tę historię w oszlifowanej i upiększonej wersji jako jeden ze swych zabawnych scenicznych przerywników. Bard mieszka w niezbyt reprezentacyjnej dzielnicy Los Angeles w wyjątkowo skromnym bliźniaku, który dzieli ze swą córką Lorcą oraz wnuczką Vivą (córką Lorki oraz piosenkarza Rufusa Wainwrighta).

   Pamiętam doskonale owo spotkanie przed półtora roku. Ubrany tak samo jak na scenie Cohen przygotował w ekspresie dwie kawy latte, a następnie podał je z gracją w dwóch tanich, promocyjnych kubkach, rozdawanych zazwyczaj przez wytwórnie – te akurat reklamowały jego płytę "The Future" z 1993 roku. Muzyk właśnie skończył pracę nad nowym albumem "Old Ideas", wydanym w styczniu 2012 roku. Ja z kolei kończyłam pisać jego biografię, "I'm Your Man: The Life of Leonard Cohen", opublikowaną w listopadzie. Sądziłam, podobnie zresztą jak wiele osób, że finałowym akcentem mojej książki będzie opis triumfalnego koncertu Cohena wieńczącego trasę z lat 2008-2010. Artysta jednak znów wszystkich zaskoczył, i właśnie dlatego odwiedziłam go, by przeprowadzić wywiad z myślą o ostatnim rozdziale biografii. Cohen poszedł za ciosem – od razu zabrał się za komponowanie oraz rejestrowanie w domowym studiu nad garażem piosenek na kolejną płytę. Trzy lata grania ponad trzygodzinnych koncertów najwyraźniej go nie wyczerpały, a wręcz zdopingowały do dalszej pracy.

   Cohen ma swoją teorię – tę samą, która rzekomo wyjaśnia, dlaczego w końcu wyleczył się z trwającej całe życie depresji – a mianowicie, że wszystko przychodzi z wiekiem. Jako mężczyzna ponad 75-letni, wkraczający w schyłkowy okres życia, poczuł, że nie może tracić czasu, za to musi pisać i tworzyć. To wiarygodne tłumaczenie, chociaż Cohen mówił dokładnie to samo o śmiertelności i braniu się do roboty przed sześćdziesiątką – po czym postanowił porzucić branżę muzyczną, opuścić Los Angeles, zamieszkać w chatce na górze Baldy i służyć swojemu mistrzowi buddyzmu zen szkoły rinzai, Roshi Joshu Sasakiemu. Odniosłam wrażenie, że siedemdziesięciokilkuletni Cohen jest w znacznie lepszej formie niż poprzednio – zwłaszcza pod względem emocjonalnym. W dużej mierze była to zasługa trasy koncertowej, na którą wyruszył wbrew własnej woli, zmuszony do powrotu na scenę przez bankructwo. Jego oszczędności życia zostały sprzeniewierzone – cóż za ironia losu – gdy on sam wiódł żywot wyświęconego buddyjskiego mnicha. Cohen nie koncertował przez całe 15 lat, ponieważ nie miał na to specjalnej ochoty. Nigdy nawet specjalnie nie lubił występów na żywo. Nieśmiały i wierny swym przyzwyczajeniom, martwił się, że zbruka czystość swoich utworów, śpiewając je co wieczór dla płacącej mu za to publiki. Obawiał się też, że ludzie nie przyjdą na koncerty – co brzmi niedorzecznie dziś, gdy Cohen ma na koncie jedną z najbardziej dochodowych tras nowego milenium. Jego powrót został przyjęty bardzo entuzjastycznie, a bard zdyskontował nową falę popularności, kilkakrotnie okrążając świat i występując przed największą w swej karierze widownią. Finansowe straty odrobił z olbrzymią nawiązką. Nie musi już wsiadać w samolot i dawać żadnych koncertów, i nikt nie miałby do niego pretensji, gdyby ukłonił się po raz ostatni i powrócił do życia w spokoju oraz samotności (nie licząc okazjonalnych romansów z kobietami). Mimo to Cohen postanowił – podobnie jak Bob Dylan – spędzić resztę życia na scenie, w niekończącej się trasie.

Kiedy spytałam go o powody tej decyzji, usiadł przy małym kuchennym stole i zamyślił się, zupełnie jakby wcześniej nad tym się nie zastanawiał. Być może nie miał takiej okazji. – Przed tym przykrym incydentem, kiedy straciłem wszystko, co miałem – odpowiedział w końcu – czułem, że drepczę w miejscu, nie wiem, czym się zająć i co ze sobą zrobić. Kiedy pojawił się problem z pieniędzmi, najbardziej przeszkadzało mi to, że cały mój czas poświęcam na spotkania z prawnikami, księgowymi, śledczymi... Pomyślałem sobie, że skoro Bóg chce mnie zanudzić na śmierć, to chyba muszę się z tym pogodzić. Cohen spędzał całe dnie na wertowaniu starych e-maili i sterty papierów, co było dla niego "straszną męczarnią". Jak sam wspomina, co jakiś czas przypominał sobie, że kiedyś był piosenkarzem. Dopiero po zagraniu serii koncertów poczuł, że na powrót stał się muzykiem i "pracującym dla świata robotnikiem". Choć ruszył w trasę, ponieważ zabrakło mu pieniędzy na spokojną starość, przekonał się, że nie ma "apetytu na emeryturę". Artysta, który przez znaczną część swego życia pragnął samotności, w końcu zatęsknił za ukochanym zespołem i ekipą, swymi wiernymi towarzyszami podróży. Po zakończeniu trasy pozostał z nimi w kontakcie, a potem – gdy uznał, że wydanie nowej płyty to dobry pretekst do zorganizowania kolejnego tournée – niemal wszyscy znów chętnie przyjęli zaproszenie.

– Lubię życie w drodze, bo jest bardzo uregulowane i celowe – podkreśla Cohen. – Wszystko podporządkowane jest koncertowi. Wiadomo dokładnie, co należy zrobić w ciągu dnia i nie trzeba improwizować. Zupełnie inaczej jest z komponowaniem lub nagrywaniem w domu. Cohen zawsze dobrze znosił rygory trasy koncertowej; od małego też fascynował się wojskową dyscypliną. Jako mały chłopiec prosił rodziców, by wysłali go do akademii wojskowej, ale nie zgodziła się na to jego matka. Swoją pierwszą grupę koncertową – z którą wystąpił na festiwalu na wyspie Wight w 1970 roku – nazwał The Army. Co więcej, z nieskrywaną dumą podkreśla, że mnisi szkoły rinzai to "marines duchowego świata". Życie w trasie przypomina niekiedy Cohenowi klasztorny reżim. – Kiedy już się do tego przyzwyczaisz – mówi – wrzucasz wysoki bieg i po prostu lecisz przez świat. Widać, że Cohen osiągnął ten stan, zwłaszcza gdy podskakuje na scenie, żartuje i kokietuje fanów. Kiedy zaś pada na kolana i kłania się – zarówno muzykom, którzy pomagają mu przekazać jego słowa, jak i widowni, która je chłonie – artysta zaspokaja swą głęboką potrzebę służby i rytuału. Niejeden muzyczny dziennikarz porównywał koncerty Cohena do nabożeństw. Co zaskakujące, od 2008 roku brakuje na nich "mszalnego" wina. Ostatnimi czasy Cohen rzadko pije. Po koncertach wraca do hotelowego pokoju sam – wciąż bowiem łaknie ciszy i samotności. Najmocniejszą używką, jaka znalazła się na zapleczu sceny podczas jego amerykańskiego tournee, była herbata PG Tips – zresztą prawdopodobnie przywieziona przez towarzyszącą mu w trasie grupę Webb Sisters. Mimo to miło wyobrazić sobie Cohena na zapleczu londyńskiej O2 Arena, siedzącego po turecku przy herbacie z torebki, i rozmyślającego o tym, że do otwarcia owej paczki papierosów pozostał tylko rok i trzy miesiące.