Ciche rozstanie
Daniel Wyszogrodzki

Na nowej płycie "Dear Heather" Leonard Cohen
żegna się nawet z kobietami, co w jego przypadku wygląda tak,
jakby żegnał się już ze światem

                                                     

  
Po ukazaniu się albumu "New Skin For The Old Ceremony" (1974) brytyjski recenzent napisał, że "do każdego egzemplarza płyty Cohena powinna być dodawana brzytwa". Krwawe samobójstwo słuchacza wydawało się naturalną konsekwencją słuchania piosenek kanadyjskiego poety. A przecież nie było w tej twórczości cienia pozy. Poeta naprawdę cierpiał na depresję, zmagał się z nią całe życie. Poszukiwał ratunku w seksie i w alkoholu - próbował też narkotyków. Jest autorem jednego z najlepszych tekstów o uzależnieniu od heroiny "Dress Rehearsal Rag", ale nie zatracił się w nałogach. No, może trochę w kobietach, których kolejne imiona wyznaczały rozdziały - a częściej jedynie akapity - jego życia: Marianne, Suzanne, ostatnio Heather.

   Depresję wyleczył dopiero w klasztorze zen na górze Baldy pod Los Angeles. Kiedy w 1996 r. został na dobre buddyjskim mnichem, przyjął imię Jikan, co oznacza Cichy. W klasztorze wstaje o 3.00 rano i zajmuje się kuchnią. Może tam pisać i nie traci poczucia humoru: "Mój mistrz nie zachęcał mnie, żebym został buddystą. Nauczył mnie rozróżniać Rémy Martin od Courvoisiera. To była jedna z pierwszych rzeczy".

   Cohen był późnym debiutantem, chorobliwie nieśmiały i niepozorny, przynajmniej dopóki się nie odezwał. Pierwszą płytę nagrał w wieku 34 lat, co było (i jest) ewenementem. Jeszcze większym ewenementem było (i jest), że wcześniej zdobył sławę jako poeta i autor dwóch kultowych powieści. Druga z nich "Piękni przegrani" (1966 r.) miała szeroki wpływ na pokolenie seksu, narkotyków i rock'n'rolla.

   Muzyczny amator o rodowodzie country stworzył własny styl. Atutem monotonnego, choć intymnego głosu Cohena była barwa, ale czynnikiem decydującym okazały się słowa. Bez własnej poezji artysta nie miał szans na karierę piosenkarską. I nigdy nie miałby na nią ochoty.

   Instrumentacja jest oszczędna (gitara basowa, okazjonalna perkusja), acz nieprzewidywalna. Niezwykłego uroku nadają piosenkom Cohena żeńskie chórki. Jego głos bywa równie nieprzewidywalny jak aranżacje muzyków, niejednokrotnie irytujących się podczas pracy w studio, a nawet - zdarzało się - wyśmiewających idola-amatora. Głos Cohena mierzymy skalą emocji, nie oktaw (aby śpiewać jego "płaskie" melodie w zupełności wystarczy jedna oktawa). Przechodzi - czasem nieoczekiwanie - od intymnego szeptu do wrzasku.

   Po nagraniu, w krótkim czasie (1968-1971), trzech pierwszych płyt Cohen zwolnił tempo i od tego momentu datuje się jego muzyczna ewolucja. Album "Recent Songs" (1979) artysta nagrał z udziałem fenomenalnych muzyków ormiańskich (m in. skrzypce i oud - arabska lutnia) i zaproponował świeżą wizję świata relacji kobieta-mężczyzna, inspirowaną filozofią zen, której w owym czasie poświęcił się z wielkim zaangażowaniem.

   Jego ostatnia - jak miało się okazać - akustyczna płyta "Various Positions" (1985) choć pod względem muzycznym zachowawcza, zawierała kilka z lepiej znanych utworów Cohena, jak "Dance Me To The End of Love" czy "Hallelujah". Nie przeszkodziło to jednak by amerykański wydawca odstąpił od jej edycji. Album, który w wielu krajach europy królował na listach przebojów (to właśnie podczas promującej go trasy koncertowej w marcu 1985 r. Cohen dał cztery koncerty w Polsce), w ogóle nie ukazał się w Stanach. To, że Cohen odbierany jest w Europie dużo lepiej niż w Stanach Zjednoczonych, nie powinno zaskakiwać. Dla Amerykanów symbolika poety erudyty, absolwenta wydziału humanistycznego Uniwersytetu w McGill w Montrealu, jest zbyt trudna.

   Kiedy Leonard wydał w 1988 r. Album "I'm Your Man" zaskoczenie było powszechne. Wprawdzie autorski materiał był znakomity, ale brzmienie w niczym nie przypominało tego Cohena. Który do niedawna kojarzył się z randką przy świecach. Nieoczekiwanie artysta odsłonił nowe oblicze, zresztą nawet w tytułowym. Utworze wyrażał przewrotną gotowość do założenia maski:
 
"Jeżeli chcesz kochanka, zrobię wszystko, o co poprosisz
  A jeżeli pragniesz innej miłości, założę dla ciebie maskę..."


   Muzyka opierająca się na wyraźnych rytmach i ostrych aranżacjach instrumentów klawiszowych (sam Cohen "przesiadł się" w tym czasie na klawisze) doskonale pasowała do słów:
"Skazali mnie na dwadzieścia lat nudy, za to, że próbowałem zmienić system od środka
  Przybywam teraz. Żeby ich nagrodzić
  Najpierw weźmiemy Manhattan, potem weźmiemy Berlin"
Akustyczna magia wygasła jednak bezpowrotnie.

   I tak było na dalszych płytach. Chociaż trudno w to uwierzyć, właśnie w konwencji techno utrzymanych jest wiele z najważniejszych pieśni Leonarda Cohena, choćby tytułowy utwór z albumu o intrygującym tytule "The Future".

   Płyta "Ten New Songs" (2001) to dziesięć piosenek na które starzy fani czekali prawie dziesięć lat. Dawna wokalistka i przyjaciółka Cohena napisała do jego wierszy muzykę, jakiej być może brakowało jego tekstom zawsze. Delikatną, ale wyrazistą i barwną. Poeta śpiewał o swoim "tajemnym życiu" (singel "In My Secret Life" ) a dawni i nowi wielbiciele jego talentu pośpieszyli do sklepów. W naszym kraju sprzedano ponad 130 tys., egzemplarzy albumu "Ten New Songs"! Okazał się największym przebojem roku po płycie grupy Ich Troje.

   Nowi wielbiciele Cohena, ci których fascynacja zaczęła się przed trzema laty, mogą poczuć się rozczarowani najnowszą płytą. Tylko trzy premierowe utwory powstały przy współpracy z Sharon Robinson (m.in. singiel "Go No More A-Roving" do wiersza... Lorda Byrona ). Poza tym splata się na niej większość - muzycznych i poetyckich wątków twórczości Cohena, co pogłębia wrażenie pożegnania.

   Najbardziej zastanawiają dedykacje. Wiele utworów z nowej płyty dedykowanych jest ludziom bliskim artyście - przyjacielowi, nauczycielowi, zmarłemu wokaliście. Cała płyta poświęcona jest pamięci Jacka McClellanda, wydawcy poezji Cohena, człowieka, który "wynalazł literaturę kanadyjską"

   W cieniu tych wszystkich postaci przewijają się kobiety: "Dzięki kilku piosenkom, w których wypowiadałem się o ich tajemniczości, kobiety potraktowały wyjątkowo uprzejmie moją starość" śpiewa stary Leonard Cohen (artysta obchodził 70-lecie we wrześniu) w nowej piosence "Because of". Do swojej archetypowej wiecznej kobiety poeta adresuje piosenkę "The Letters", duet z Sharon Robinson:
"Wejdź do mojego pokoju i stań przy biurku
  Zacznij pisać list do mojego następcy"
W żartobliwym utworze tytułowym artysta prosi kobietę, aby "jeszcze raz przeszła obok niego z drinkiem w dłoni i nogami zbielałymi od zimy". Ten fascynujący widok sprawia, że obserwujący mężczyzna - on sam - zatraca zdolność formułowania myśli i od nowa uczy się wymawiać słowa. Cohen zatoczył pełny krąg.