Na nowej płycie "Dear Heather"
Leonard Cohen
żegna się nawet z kobietami,
co w jego przypadku wygląda tak,
jakby żegnał się już ze światem
Po ukazaniu się albumu "New Skin For The Old
Ceremony" (1974) brytyjski recenzent napisał, że "do każdego egzemplarza płyty
Cohena powinna być dodawana brzytwa". Krwawe samobójstwo słuchacza wydawało się
naturalną konsekwencją słuchania piosenek kanadyjskiego poety. A przecież nie
było w tej twórczości cienia pozy. Poeta naprawdę cierpiał na depresję, zmagał
się z nią całe życie. Poszukiwał ratunku w seksie i w alkoholu - próbował też
narkotyków. Jest autorem jednego z najlepszych tekstów o uzależnieniu od heroiny
"Dress Rehearsal Rag", ale nie zatracił się w nałogach. No, może trochę w
kobietach, których kolejne imiona wyznaczały rozdziały - a częściej jedynie
akapity - jego życia: Marianne, Suzanne, ostatnio Heather.
Depresję wyleczył dopiero w klasztorze zen na górze Baldy pod Los Angeles. Kiedy
w 1996 r. został na dobre buddyjskim mnichem, przyjął imię Jikan, co oznacza
Cichy. W klasztorze wstaje o 3.00 rano i zajmuje się kuchnią. Może tam pisać i
nie traci poczucia humoru: "Mój mistrz nie zachęcał mnie,
żebym został buddystą. Nauczył mnie rozróżniać Rémy Martin od Courvoisiera. To
była jedna z pierwszych rzeczy".
Cohen był późnym
debiutantem, chorobliwie nieśmiały i niepozorny, przynajmniej dopóki się nie
odezwał. Pierwszą płytę nagrał w wieku 34 lat, co było (i jest) ewenementem.
Jeszcze większym ewenementem było (i jest), że wcześniej zdobył sławę jako poeta
i autor dwóch kultowych powieści. Druga z nich "Piękni przegrani" (1966 r.)
miała szeroki wpływ na pokolenie seksu, narkotyków i rock'n'rolla.
Muzyczny amator o rodowodzie country stworzył własny styl. Atutem monotonnego,
choć intymnego głosu Cohena była barwa, ale czynnikiem decydującym okazały się
słowa. Bez własnej poezji artysta nie miał szans na karierę piosenkarską. I
nigdy nie miałby na nią ochoty.
Instrumentacja jest oszczędna (gitara basowa,
okazjonalna perkusja), acz nieprzewidywalna. Niezwykłego uroku nadają piosenkom
Cohena żeńskie chórki. Jego głos bywa równie nieprzewidywalny jak aranżacje
muzyków, niejednokrotnie irytujących się podczas pracy w studio, a nawet -
zdarzało się - wyśmiewających idola-amatora. Głos Cohena mierzymy skalą emocji,
nie oktaw (aby śpiewać jego "płaskie" melodie w zupełności wystarczy jedna
oktawa). Przechodzi - czasem nieoczekiwanie - od intymnego szeptu do wrzasku.
Po nagraniu, w krótkim czasie (1968-1971), trzech pierwszych płyt Cohen zwolnił
tempo i od tego momentu datuje się jego muzyczna ewolucja. Album "Recent Songs"
(1979) artysta nagrał z udziałem fenomenalnych muzyków ormiańskich (m in.
skrzypce i oud - arabska lutnia) i zaproponował świeżą wizję świata relacji
kobieta-mężczyzna, inspirowaną filozofią zen, której w owym czasie poświęcił się
z wielkim zaangażowaniem.
Jego ostatnia - jak miało się
okazać - akustyczna płyta "Various Positions" (1985) choć pod względem muzycznym
zachowawcza, zawierała kilka z lepiej znanych utworów Cohena, jak "Dance Me To
The End of Love" czy "Hallelujah". Nie przeszkodziło to jednak by amerykański
wydawca odstąpił od jej edycji. Album, który w wielu krajach europy królował na
listach przebojów (to właśnie podczas promującej go trasy koncertowej w marcu
1985 r. Cohen dał cztery koncerty w Polsce), w ogóle nie ukazał się w Stanach.
To, że Cohen odbierany jest w Europie dużo lepiej niż w Stanach Zjednoczonych,
nie powinno zaskakiwać. Dla Amerykanów symbolika poety erudyty, absolwenta
wydziału humanistycznego Uniwersytetu w McGill w Montrealu, jest zbyt trudna.
Kiedy Leonard wydał w 1988 r. Album "I'm Your Man" zaskoczenie było powszechne.
Wprawdzie autorski materiał był znakomity, ale brzmienie w niczym nie
przypominało tego Cohena. Który do niedawna kojarzył się z randką przy świecach.
Nieoczekiwanie artysta odsłonił nowe oblicze, zresztą nawet w tytułowym. Utworze
wyrażał przewrotną gotowość do założenia maski:
"Jeżeli chcesz kochanka, zrobię wszystko, o co
poprosisz
A jeżeli pragniesz innej miłości, założę dla ciebie maskę..."
Muzyka opierająca się na wyraźnych rytmach i ostrych aranżacjach instrumentów
klawiszowych (sam Cohen "przesiadł się" w tym czasie na klawisze) doskonale
pasowała do słów:
"Skazali mnie na dwadzieścia lat nudy,
za to, że próbowałem zmienić system od środka
Przybywam teraz. Żeby ich
nagrodzić
Najpierw weźmiemy Manhattan, potem weźmiemy Berlin"
Akustyczna magia wygasła jednak bezpowrotnie.
I tak było na dalszych płytach. Chociaż trudno
w to uwierzyć, właśnie w konwencji techno utrzymanych jest wiele z
najważniejszych pieśni Leonarda Cohena, choćby tytułowy utwór z albumu o
intrygującym tytule "The Future".
Płyta "Ten New Songs"
(2001) to dziesięć piosenek na które starzy fani czekali prawie dziesięć lat.
Dawna wokalistka i przyjaciółka Cohena napisała do jego wierszy muzykę, jakiej
być może brakowało jego tekstom zawsze. Delikatną, ale wyrazistą i barwną. Poeta
śpiewał o swoim "tajemnym życiu" (singel "In My Secret Life" ) a dawni i nowi
wielbiciele jego talentu pośpieszyli do sklepów. W naszym kraju sprzedano ponad
130 tys., egzemplarzy albumu "Ten New Songs"! Okazał się największym przebojem
roku po płycie grupy Ich Troje.
Nowi wielbiciele Cohena, ci których fascynacja
zaczęła się przed trzema laty, mogą poczuć się rozczarowani najnowszą płytą.
Tylko trzy premierowe utwory powstały przy współpracy z Sharon Robinson (m.in.
singiel "Go No More A-Roving" do wiersza... Lorda Byrona ). Poza tym splata się
na niej większość - muzycznych i poetyckich wątków twórczości Cohena, co
pogłębia wrażenie pożegnania.
Najbardziej zastanawiają
dedykacje. Wiele utworów z nowej płyty dedykowanych jest ludziom bliskim
artyście - przyjacielowi, nauczycielowi, zmarłemu wokaliście. Cała płyta
poświęcona jest pamięci Jacka McClellanda, wydawcy poezji Cohena, człowieka,
który "wynalazł literaturę kanadyjską"
W cieniu tych
wszystkich postaci przewijają się kobiety:
"Dzięki kilku piosenkom, w których wypowiadałem się o ich
tajemniczości, kobiety potraktowały wyjątkowo uprzejmie moją starość"
śpiewa stary Leonard Cohen (artysta obchodził 70-lecie we wrześniu) w nowej
piosence "Because of". Do swojej archetypowej wiecznej kobiety poeta adresuje
piosenkę "The Letters", duet z Sharon Robinson:
"Wejdź do mojego pokoju i stań przy biurku
Zacznij pisać
list do mojego następcy"
W żartobliwym utworze tytułowym artysta prosi
kobietę, aby
"jeszcze raz przeszła obok niego z drinkiem w dłoni i
nogami zbielałymi od zimy". Ten fascynujący widok sprawia, że obserwujący
mężczyzna - on sam - zatraca zdolność formułowania myśli i od nowa uczy się
wymawiać słowa. Cohen zatoczył pełny krąg. |